Jakub Socha przygląda się współpracy dwóch cudownych chłopców – Petera Berga i Marka Wahlberga. I opowiada o ich wspólnych filmach. Przyjemnej lektury. Zaczęli
"Ocalonym", opartą na faktach historią małego oddziału Seals, który w ramach rozpoznania wdziera się po cichu do Afganistanu, żeby unieszkodliwić jednego z przywódców talibów. Na ich drodze staje przypadkowo trzech pasterzy – komandosi kłócą się przez chwilę, co z nimi zrobić, ale w końcu puszczają ich wolno, efektem czego po kilkudziesięciu minutach mają na głowie oddział mudżahedinów. Rozpoczyna się jatka, Amerykanie bronią się dzielnie, trup ściele się gęsto, głośno rozbrzmiewa muzyka napisana przez Explosions in the Sky, (ten sam zespół skomponował motyw przewodni do słynnego serialu
Berga "Friday Night Lights", opowiadającego o licealnym zespole futbolu amerykańskiego). Nikt tu nie pyta o obecność Amerykanów w obcym kraju, talibowie funkcjonują tu jak ciemna masa,
Berg całą energię poświęca na pokazanie doskonałego wyszkolenia komandosów, ale przede wszystkim łączącej ich braterskiej miłości, która wybija z jednego źródełka, ukrytego w maksymie: "trzeba walczyć do końca". Nagle reżyser robi szpagat i próbuje bezczelnie przełożyć pomost między kodeksem Seals a Pasztunwali, kilkusetletnim kodeksem honorowym Pasztunów, Pasztunów, którzy ostatecznie stają po stronie Amerykanów i przeciwko talibom. Robi się jeszcze bardziej sentymentalnie i jeszcze bardziej patetycznie. Wskazówki zegara cofają się, czas się rozszczepia i zapętla.
Kino
Petera Berga, a w szczególności filmy, które nakręcił z
Wahlbergiem, kojarzą mi się z VHS-ami. Strzelanki, pościgi, wybuchy, bohaterowie, kąśliwe teksy – wszystko tu jest, i nie jest podszyte żadnym demonem pastiszu czy ironii. Dwa najlepsze filmy
Berga,
"Dzień patriotów" i
"Żywioł. Deepwater Horizon", tak jak
"Ocalony", odnoszą się do realnych wydarzeń. Pierwszy – do zamachu bombowego w 2013 roku w trakcie maratonu w Bostonie. Drugi – do eksplozji platformy wiertniczej Deepwater Horizon w 2010 roku.
Berg gra w nich z prawdą historyczną, zawsze pamięta, żeby pod koniec zaprezentować zdjęcia prawdziwych uczestników wydarzeń, co niejako ma być poręczeniem jego czystych intencji. Ale o sukcesie obydwu filmów decydują przede wszystkim umiejętność opowiadania
Berga – sprawność w łączeniu różnych wątków przy równoczesnym utrzymywaniu napięcia, mieszanie patosu i codzienności w odpowiednich proporcjach. W
"Czasie patriotów" zjawia się na przykład szeryf grany przez
J.K. Simmonsa, który startuje do terrorystów jak rewolwerowiec z westernu. Wcześniej jednak widzieliśmy go, jak jechał z rana po pączki na śniadanie dla żony, paląc na czczo cygaretkę. Właśnie ta cygaretka, zostawiona na murku przed wejściem do cukierni, robi tę postać.
Berg nie jest żadnym geniuszem, po prostu solidnym filmowcem, w wywiadach podkreśla, że nigdy by się nie porównał do
Nolana i nigdy nie chciał być drugim
Kubrickiem. Zapytany o mistrza, mówi nieśmiało:
Michael Mann, choć zaraz dodaje, że daleko mu do niego.
Wahlberg gra w tych dwóch filmach kolejno policjanta i pracownika platformy. Obydwaj mają niewyparzone gęby, mówią zawsze to, co myślą, kochają swoje żony, a w momencie próby pokazują, kim tak naprawdę są. A są bohaterami, takimi z sąsiedztwa. Czasami też mędrcami. Policjant Tommy Saunders tuż przed ostateczną potyczką z terrorystą, siedząc na pace pick-upa, wyjaśnia koledze, o co w tym wszystkim chodzi. Według niego jest to wojna dobra ze złem. Atak szatana, na którą jedyną odpowiedzią może być miłość. Miłość braterska, sąsiedzka, do żony, córki, do krajana. Gdy słucham tego typu bajek, przez sekundę wydaje mi się, że mam mniej lat i świat dookoła wygląda trochę inaczej. Za chwilę film się skończy, wsiądziemy z wujkiem do jego pick-upa – trzydziestoletniego poloneza – i pojedziemy po nowe kasety. Wśród nich spokojnie mogłoby znaleźć się
"Śledztwo Spensera", najnowszy wspólny film
Wahlberga i
Berga, nakręcony dla Netflixa – prosta jak drut opowieść o niesubordynowanym i wyszczekanym byłym bostońskim policjancie, który przy pomocy wielkiego mięśniaka i zasuszonego właściciela sali bokserskiej czyści miasto ze sprzedajnych glin i bandytów. Jeden z amerykańskich krytyków napisał, że całość wygląda jak zapomniany artefakt z lat 80. Żeby było jasne, nie jest to żaden diament, tylko trochę bardzo prostej, podbitej nostalgią rozrywki. Łapię się na tym, że w czasie kwarantanny na wiele więcej nie mam ochoty.