Cannes 2025: Miłość, szaleństwo i Jean-Luc Godard. Recenzje "Die, My Love" i "Nouvelle vague"

Filmweb
https://www.filmweb.pl/news/Cannes+2025%3A+Recenzujemy+%22Nouvelle+vague%22+Richarda+Linklatera+oraz+%22Die%2C+My+Love%22+Lynne+Ramsay-161086
Cannes 2025: Miłość, szaleństwo i Jean-Luc Godard. Recenzje "Die, My Love" i "Nouvelle vague"
W Cannes trwa wielkie święto kina. Nasi dziennikarze oglądają dziś filmy z konkursu głównego. Maciej Satora recenzuje "Nouvelle vague" – najnowszy film Richarda Linklatera. Twórca "Boyhood" opowiada w nim o kulisach powstania legendarnego "Do utraty tchu" Jeana-Luca Godarda. Czy to udany hołd dla francuskiego reżysera? Z kolei Daria Sienkiewicz wybrała się na "Die, My Love", czyli dramat psychologiczny w reżyserii Lynne Ramsay z Jennifer Lawrence i Robertem Pattinsonem w rolach głównych. Czy któryś z tych tytułów ma szanse na Złotą Palmę? 

Recenzja filmu "Nouvelle vague", reż. Richard Linklater


Godardowskie igraszki
autor: Maciej Satora

Na seans "Nouvelle vague" wybrałem się do sali Bazin, mieszczącej się na drugim piętrze canneńskiego pałacu festiwalowego i fakt, że w ogóle mogłem to zrobić, uważam za niezłą ironię. Ciasny pokój z projektorem bierze swoją nazwę od nazwiska André Bazina, krytyka i teoretyka filmowego, jednego z założycieli legendarnego "Cahiers du Cinéma" i niemal w pełni podporządkowany jest pokazom zarezerwowanym dla dziennikarzy. Oprócz Bazina w pałacu i jego najbliższych okolicach sale od swoich nazwisk otrzymali też: prekursor Louis Lumière, surrealista Luis Buñuel, przedstawicielka Nowej Fali Agnès Varda czy kompozytor Claude Debussy (nigdy nie potrafiłem zrozumieć, co właściwie robi w tej grupie). Na film "do Godarda" niestety nigdy nie dało się wybrać.


Trochę to i szkoda, bo dla historii festiwalu w Cannes – czy też raczej historii na festiwalu – francuski reformator może znaczyć więcej niż cała czwórka razem wzięta. Określany jako niesforne dziecko, enfant terrible, stający zawsze pod prąd działań organizatorów, Godard potrafił wpływać na kształt imprezy, nawet nie biorąc w niej twórczo udziału. Pierwszy raz w konkursie głównym pojawił się dopiero z "Ratuj kto może (życie)", nakręconym na 20 lat od swojego pełnometrażowego debiutu, co nie przeszkodziło mu chociażby stanąć na czele grupy radykałów przerywających festiwal w 1968 roku. W swoim "Nouvelle vague", dziele wyglądającym z daleka jak okolicznościowy produkt zamówiony na uczczenie jakiejś okrągłej rocznicy, Richard Linklater całkowicie pomija tę właściwość większej niż filmy osoby reżysera.

W swoim najnowszym projekcie twórca "Boyhood" woli bowiem eksplorować niezwykłość Godardowskiego procesu twórczego – rewolucję przeprowadzoną w relacji z samą materią dzieła filmowego, a nie jego późniejszą recepcją. By to zrobić, "Nouvelle vague" sumiennie, niemal quasi-dokumentalnie, śledzi kolejne etapy realizacji "Do utraty tchu"; pierwszego dzieła reżysera, powstałego naraz z potrzeby buntu przeciw stojącemu w miejscu przemysłowi i kompleksów wobec kolegów ze środowiska. "Swoje debiuty nakręcili już Chabrol, Rohmer, Truffaut, Kast… a ja?" – narzeka w jednej z pierwszych scen Godard (znakomicie odegrany przez Guillaume’a Marbecka). Szansa przychodzi szybko: w ręce aspirującego twórcy wpada treatment filmu spisany przez przyjaciół-reżyserów, producent znajduje odpowiednie (niewysokie) finansowanie, aktorzy wskakują na pokład, znajduje się i gotowa do pracy ekipa. To co, działamy?

Całą recenzję autorstwa Macieja Satory znajdziecie TUTAJ.

Recenzja filmu "Die, My Love", reż. Lynne Ramsay


Seks, miłość i rock 'n' roll
autorka: Daria Sienkiewicz

"Miłość, szaleństwo, szaleństwo, miłość" – ta słowna enigma to wszystko, co można przeczytać o najnowszym dziele Lynne Ramsay na oficjalnej stronie canneńskiej selekcji. Po sześciu latach od zdobycia laurów za scenariusz do "Nigdy cię tu nie było" reżyserka wraca w glorii na Lazurowe Wybrzeże z najbardziej żywiołowym i bezkompromisowym narracyjnie dziełem w swojej karierze. Tym razem łączy siły w energetyzujące trio ze współscenarzystkami Endą Walsh i Alice Birch. W ekspresywnej adaptacji psychologicznej powieści argentyńskiej pisarki Ariany Harwicz Ramsay widowiskowo boksuje się ze stereotypami na temat depresji poporodowej, żeńskiej "emocjonalności" oraz postępującego kryzysu, zarówno twórczego i psychicznego, jak i związkowego. "Die, My Love" to wymykający się konwencjonalnemu myśleniu o macierzyństwie film, który pokazuje, co może się wydarzyć, gdy powiesz wyczerpanej i dysocjującej się kobiecie w połogu: "uspokój się" (spoiler: Jennifer Lawrence zamienia się w śmiercionośny miotacz ognia).


Pochłaniające ekran jęzory ognia, samotny dom pośrodku sielskiego krajobrazu, a w nim dwoje żarliwych niegdyś kochanków, którzy już wkrótce staną się rodzicami – balansujące na granicy snu i szaleństwa "Die, My Love" już od pierwszego kadru wzbudza skojarzenia z równie wisceralnym "Mother!". Usuwając z równania nachalną religijną symbolikę i proekologiczny morał, Ramsay skupia się jednak przede wszystkim na anihilacji miłości i rodzicielskich złudzeń. Tym razem to kobieta jest postacią w twórczym kryzysie – niegdyś płodna demiurżka, dziś znudzona i przebodźcowana macierzyństwem Grace (Jennifer Lawrence) stoi nad przepaścią całkowitej autodestrukcji. Gdzieś w tle majaczy jej partner Jackson (Robert Pattinson), zupełnie ślepy i głuchy na wszelkie sygnały rozsadzającego ich związek kryzysu.

Przeprowadzka do starego, opuszczonego domu, nad którym unosi się jeszcze zbolała dusza poprzedniego właściciela-samobójcy, brzmi jak idealna sceneria dla kina grozy. Jeśli miałabym jednak nazwać "Die, My Love" horrorem to jedynie horrorem wczesnego macierzyństwa i poporodowej izolacji, z którą, często w ukryciu, zmagają się setki tysięcy kobiet. Grace nie nawiedzają żadne duchy, a szczęśliwe przebłyski z jej poprzedniego życia z Jacksonem – pełnego buntu, spontaniczności i bezwstydnej bliskości. Brudne tapety, brzęczące muchy i biegające po domu szczury łączą się w pejzaż ich przelotnej, przedrodzicielskiej utopii. W punkrockowej, eksplozywnej ekspozycji filmu do mikrofonu drze się wniebogłosy sama Ramsay, a spleceni w ognistym uścisku Lawrence i Pattinson wiją się dziko na podłodze niczym pierwsi kochankowie pod słońcem. Chwila ta trwa zdecydowanie zbyt krótko, zupełnie jak miłosne zauroczenie, kiedy to serce bije jak stukot rozszalałych koni, a w brzuchu bulgocze stado głodnych motyli. "Die, My Love" właśnie wtedy odsłania swoje oblicze jako niezwykle liryczna apoteoza twórczej oraz seksualnej wolności i zarazem elegia dla gasnących namiętności.

Ramsay z rozedrganych nerwów bohaterki i jej obezwładniającej tęsknoty za przeszłością tworzy swego rodzaju magiczny portal. Ten prowadzi prosto do pulsującej od bodźców głowy kobiety, której wszyscy dookoła próbują nadać łatkę niezrównoważonej, szalonej lub emocjonalnej. Im więcej nieproszonych rad i diagnoz dostaje, w tym większą popada psychozę. Grace to bohaterka iście ramsayowska, a więc tragiczna, głęboko wyalienowania i stopniowo tracąca łączność z otaczającym ją światem. Jak sama powtarza, problem nie leży w spoczywającym w jej ramionach dziecku – "On jest idealny, po prostu wszystko inne takie nie jest" – a w narastającej presji spełniania oczekiwań innych. Realizm codzienności matki spektakularnie zderza się tu z surrealistycznymi wizjami chorego i osamotnionego umysłu.

Całą recenzję autorstwa Darii Sienkiewicz znajdziecie TUTAJ.