W dzisiejszej relacji z trwającego festiwalu Millennium Docs Against Gravity przyglądamy się próbom ratowania świata w filmie "Antropocen: Epoka człowieka" oraz portretowi byłej supermodelki Benedetty Barzini w "Zniknięciu mojej matki". Recenzują Gabriel Krawczyk i Marcin Stachowicz. ***
Człowiek zwany rozumnym, rec. filmu
"Antropocen: Epoka człowieka", reż.
Jennifer Baichwal,
Edward Burtynsky,
Nicholas de Pencier Broniących Ziemię przed nadmierną eksploatacją można podzielić na dwa obozy: wyrozumiałych nauczycieli i bezlitosnych prześladowców. Jeśli rozwój cywilizacji i techniki nie tylko ułatwia życie ludziom, ale stanowi zagrożenie dla reszty geosystemu, to postawa tych pierwszych – cierpliwe tłumaczenie rezultatów ludzkiej drapieżności – może wydawać się sensownym rozwiązaniem. Do czasu. Panujący dziś naukowy konsensus nie pozostawia wątpliwości, że ekologiczna apokalipsa już się zaczęła – i to my jesteśmy jej sprawcami. Samo pokazywanie efektów rozpałętania się człowieka nie wystarczy do zmiany
status quo.
Po takim wyznaniu wiary nie mogę przyklasnąć
"Antropocenowi: epoce człowieka" Jennifer Baichwal,
Nicholasa de Penciera i
Edwarda Burtynsky'ego. Trzecia część nieformalnej trylogii o Ziemi (po
"Sfabrykowanym krajobrazie" i
"Wodnych znakach") składa się na multidyscyplinarny projekt badający wpływ ludzkości na stan, dynamikę i przyszłość planety. Jako że trudno o dostęp do anglojęzycznych artykułów i wystaw fotograficznych za oceanem, występujący solo dokumentalny wideoesej kojarzy się raczej z artystowską ciekawostką niż z pełnoprawną wypowiedzią. Jeśli coś bada, to przede wszystkim medytacyjne zapędy twórców.
Opowiadając o tytułowej erze – z człowiekiem w roli napędu i niszczyciela – twórcy łączą w jeden dyskurs etykę z estetyką. Umieszczane w geometrycznych, fraktalnych kadrach największe kamieniołomy Europy, ciągnące się przez dziesiątki kilometrów tunele, wysypiska wielkości miast, aglomeracje gęste jak mrowisko, zbielałe rafy koralowe, dzielnice naftowe rodem z
"Blade Runnera", kopalnie potasu w Uralu czy stawy litu na Atakamie ukazują zdradziecko-hipnotyczny urok spustoszeń czynionych przez ludzi. Ceniony fotograf
Edward Burtynsky wyraźnie odciska autorskie piętno na filmowej formie. Ponownie sprzeciwia się fotograficznej koncepcji "decydującego momentu". Kręcąc z dronów, helikopterów, wysokich platform i naturalnych wzniesień terenu, ukazuje nieruchome piękno zagarniętych przez człowieka połaci i rosnącą w wykładniczym tempie skalę zniszczeń. Mam wątpliwość, czy kontemplacyjna niespieszność tych przedstawień przypadkiem nie usypia aktywisty w każdym z nas. Czy to dobrze, że twórcy pokazują, zamiast nami wstrząsnąć? Takie oczywiście ich prawo. Jako filmowa całość porozrzucane kadry przypominają jednak czarną dziurę bez dna: wykontemplować można się z niej wszystko, lecz trudno wyciągnąć z niej coś konstruktywnego.
Całą recenzję Gabriela Krawczyka można przeczytać TUTAJ. ***
Niewidzialna wyspa, rec. filmu
"Zniknięcie mojej matki", reż.
Beniamino Barrese "Odpieprz się!", "Zabierz to!", "Odłóż tę kamerę!", "Spierdalaj!". Naprawdę trudno zliczyć, jak często
Benedetta Barzini ciska bluzgiem prosto w obiektyw. To początki starczej demencji? Frustracja? Trudny charakter? Twarz siedemdziesięciokilkulatki przecina konstelacja głębokich zmarszczek, skóra wygląda jak pień drzewa, od lat nie nakładano na nią żadnych kosmetyków. Jest w tym rodzaj sękatej mądrości, wizerunek godny chrześcijańskiej mistyczki albo wiejskiej szeptuchy. Bliskość ziemi, ściółki, kory i zeschłej trawy.
Sama
Barzini na takie "przyrodnicze" porównania prawdopodobnie zareagowałaby mocno nieparlamentarnym językiem. Dawna supermodelka, pierwsza włoska twarz amerykańskiego "Vogue'a, na początku lat 60. zrobiła szybką karierę w Nowym Jorku, stając się jedną z ikon tamtejszej bohemy artystycznej i przyjaciółką
Andy'ego Warhola. Wychowana w tradycjach antykapitalistycznych i lewicowych, w 1973 roku porzuciła świat mody i wstąpiła do Włoskiej Partii Komunistycznej, wkraczając na drogę radykalnego feminizmu i marksizmu. Dzisiaj pokazuje mediolańskim studentom, dlaczego modeling i fotografia modowa są formą opresji kulturowej, krytykując między innymi wszechobecne zestawianie kobiecości z naturą. Ten prywatny zwrot polityczny spowodował także całkowite odrzucenie przez
Barzini obrazów jako tworów szkodliwych i deformujących rzeczywistość. Wizerunek to dla niej fałsz, cudzy projekt, niebezpieczny symulakr, a jej poglądy sytuują się w kontrze do współczesnego świata mediów wizualnych. Nic więc dziwnego, że na koniec życia była modelka chciałaby się "wymazać – całkowicie zniknąć z radarów, pogrążyć w samotności bez komputera, telefonu i rodziny, osiąść na jakiejś odległej i nieznanej wyspie. I to dążenie – tę swoistą "ostatnią podróż" poza obrazy – jej najmłodszy syn
Beniamino Barrese zamienia w projekt artystyczny. Przekłada na znienawidzony język fotografii i filmu.
Wejście w prywatność matki odbywa się jednak za jej wyraźnym przyzwoleniem, wydanym podobno pod przymusem i z miłości, chociaż zapewne nigdy nie uda nam się zweryfikować, na ile radykalny ikonoklazm
Barzini jest w istocie szczery i konsekwentny. No bo jak wyjaśnić jej udział w londyńskim Fashion Week i to w pełnym makijażu, pozującą wśród modelek i celebrytek? Czy chodzi o pieniądze? Sentyment? Dawną obietnicę? Nie wiadomo, kamera niczego nie wyjaśnia, zawiesza się uporczywie na twarzy, skórze, włosach w roli milczącego świadka, neutralnego oka. Ta sama synowska kamera zdecydowanie częściej bywa jednak intruzem, myśliwym polującym na intymność i wizerunek, z którym
Barzini walczy za pomocą przekleństwa, połajanki i narzekania. Trudno powiedzieć, czy cała ta rodzinna "gra we wpatrywanie" ma jakiś z góry ustalony sens. Jeśli tak, to próbowałbym go znaleźć w wyznaniu bohaterki, że jako modelka zachowywała przezroczystość i nigdy nie oddawała fotografom prawdziwej siebie.
Całą recenzję Marcina Stachowicza można przeczytać TUTAJ.