Na zbliżającej się 16. edycji festiwalu American Film Festival szykujemy dla Was coś wyjątkowego. Tegoroczny program imprezy wzbogaci sekcja "Freaks and Geeks" – tworzony pod patronatem Filmwebu przegląd amerykańskiej komedii początku wieku. Poprzez organizację sekcji chcieliśmy powrócić do najważniejszych dzieł gatunku, uwypuklić tożsamy dla nich wszystkich temat dojrzewania i zastanowić się nad ich niesłabnącym, kulturowym znaczeniem. Na tegorocznej edycji festiwalu pokażemy filmy: "Napoleon Wybuchowiec", "Supersamiec", "Nakręć ze mną porno", "Jaja w tropikach" oraz "To już jest koniec". Pięć wyjątkowych, różnych od siebie współczesnych arcydzieł humoru będzie można oglądać we Wrocławiu od 6 do 11 listopada. Kuratorami cyklu są Maciej Satora, Jan Lubaczewski i Łukasz Muszyński.
Tekst kuratorski sekcji festiwalowej, który możecie przeczytać poniżej, przygotował Maciej Satora.
***
Lubię o tym myśleć tak: w połowie lat 2000 dwóch gości spotkało się na imprezie z tym trzecim – i dalej jakoś już poszło. Wyraźny zarys ich sylwetek (długiej i chudej, niższej i krąglejszej i takiej pomiędzy) poprzedzał obowiązkowo miarowy rytm przestarzałego disco i rzut oka na kulę przyczepioną do sufitu, oprószającą świetlnymi zajączkami tłum skrępowanych uczniaków. Impreza musiała odbywać się na sali gimnastycznej jedynego w promieniu kilkunastu kilometrów liceum, z którego żółty autobus codziennie rano obwozi dzieciaki po okolicznych miejscowościach. Było lato, pewnie koniec roku szkolnego – nie umiem sobie wyobrazić innej pory. Pomiędzy utworami, do których żaden z nich nie chciał tańczyć, wychodzili na zewnątrz po haust alkoholu przemyconego w stalowej piersiówie. Gdy tak stali przed gmachem szkoły, znajoma panorama wyglądała trochę inaczej, jakby zdążyły zatrzeć ją już przyszłe wspomnienia z dorosłości.
Wcześniej, w ciągu dnia, słyszeli dobrze, jak młodsi od nich chłopcy snuli plany na wakacyjne przygody: większość raczej nigdzie nie wyjeżdżała, bo i po co, skoro to właśnie tutaj miało się wszystko wydarzyć. Pamiętali to z poprzednich lat i pamiętali to dobrze, opierając na tych letnich doświadczeniach spory kawałek własnej licealnej osobowości. Tymczasem teraz, jako niedoszli absolwenci, obserwowali szkolne zakamarki z nostalgią – nieznanym dotąd uczuciem – świadomi, że po rychłym rozjechaniu się w przeróżne części kraju już pewnie nigdy tutaj nie wrócą. Być może patrzyli na cały swój dotychczasowy świat po raz ostatni; stojąc tak na znajomym dziedzińcu, ich dziedzińcu, czuli coś, czego chyba nie czuł nikt inny i w tym dysonansie znaleźli element krępującej niewygody. Gdyby tylko dało się od niego uwolnić, w jakiś sposób, inaczej…
- Wiecie co? Już nie mogę się doczekać zajęć praktycznych z sex studies – powiedział jeden.
- Nie zdasz.
- Nie zaliczysz.
- Spoko, pomogą mi wasze matki.
I dalej jakoś już poszło.
***
Za każdym razem, gdy myślę o zrywie w filmowej komedii, jaki dało się odczuć w amerykańskich kinach na początku lat 2000, mam przed oczami sylwetki tych trzech chłopaków. Taki obraz utrwalił mi pewnie
Greg Mottola ze swoim "
Supersamcem", choć z perspektywy czasu trójka wydaje się liczbą doskonałą dla całego podgatunku: daje bohaterom poczucie zarówno bycia częścią pewnej grupy, jak i pozwala testować siłę zażyłości poszczególnych relacji. Przez to po prostu musiało być ich trzech: dwóch zapoznało jednego, przejrzeli się w sobie, a potem zrobili sobie z tego jaja. Mieli wszystko, czego było trzeba: naturalny talent do żartów i świadomość, że tylko komedia może przepracować ich współczesne problemy. Wyrywkową znajomość popkultury i zmęczenie brakiem ekranowej reprezentacji. Miękkie serca i bolesne frustracje, tworzące wspólnie zaskakująco bogaty duet. Choć dziś często próbuje się ich włączyć w obręb
Frat Pack – paczki największych komediowych gwiazd przełomu lat 90. i 2000 – w tamtym czasie to właśnie radykalny brak przynależności do grupy budował ich podmiotowość. Tę linię podziału poprowadzono precyzyjnie między słowami
cool i
nerd. Jedni dostali wielkie budżety i globalną sławę, drudzy chwałę wąskich subkultur i zniesmaczone spojrzenie mainstreamu. Nie żeby kiedykolwiek chcieli do niego należeć – wiedzieli przecież, że dopiero pragnienie dostosowania uczyniłoby z nich prawdziwych przegrywów. Paradoksalnie, to afirmacja własnych neuroz oraz dziwactw stała się podstawą powszechnej akceptacji i popularności.
Moje własne Idaho Radykalną wersją tej tezy podzielił się
Jared Hess w swoim "
Napoleonie Wybuchowcu", artystyczny trójkąt budując wraz ze wspierającą go scenariuszowo żoną
Jerushą i
Jonem Hederem – kumplem ze studiów, który wziął na barki tytułową rolę. Radykalną, bo tyczkowaty chłopak z małomiasteczkowego Preston w stanie Idaho jest bohaterem granicznie wręcz dziwacznym: głęboko poświęconym swoim nerdowskim ceremoniałom, ale jednocześnie zrzędliwie nieprzystępnym; niedopasowanym, ale i zamkniętym na wrogą rzeczywistość, która go otacza. Hessowie skonstruowali tu bohatera niemieszczącego się w realiach ekranowego świata, sytuując go na marginesie szkolnej struktury nawet dla innych postaci z marginesu. Gdy ludzie wokół niego snuli plany o wyjeździe na prestiżowe uniwersyteckie kampusy, Napoleon śnił pewnie o emigracji w pokrzepiający ekscentryzm krajobrazów
Todda Solondza czy
Mirandy July. Zamiast tego film uwiązuje go w ciasnym Preston – mieście, w którym wszyscy się znają, co jest marną pociechą, jeśli nikt nie chce znać ciebie.
Skromny, kosztujący raptem 400 tysięcy dolarów projekt
Hessa powstał na kanwie osobistych frustracji. Reżyser nie tylko kręcił film w murach liceum, które ukończył, ale zaludnił plan własnymi wspomnieniami: w rolach głównych obsadził przyjaciół z uniwersytetu BYU, w epizodach – znajomych mieszkańców Preston, sąsiadów i członków rodziny. W ten sposób twórcy udało się wejść w głęboką relację z przedstawianą przestrzenią, jej lokalną specyfiką i własnym niespiesznym rytmem. Po latach w "
Napoleonie" najbardziej uderza chyba ten spokój w rozwoju filmowej akcji; możliwej do opowiedzenia w dwóch zdaniach, a przez to uważnej na oblicza małomiasteczkowej samotności.
Hess manifestuje ją bezcelowym szwendaniem, monotonią gry w
tetherball i wielogodzinnym czatowaniem online – jednym z dwóch elementów przypominających, że "
Napoleon", zamiast w retro-bezczasie, rozgrywa się na początku nowego millennium. Drugim pozostaje oczywiście nieśmiertelny kawałek
Jamiroquaia, służący za akompaniament do najbardziej spektakularnego tryumfu frajerów w kinie tamtego okresu.
Dojrzeć / dorosnąć Choć przecięć wrażliwości między Hessami a
Sethem Rogenem i
Evanem Goldbergiem jest sporo, nie sądzę, żeby bohaterowie ich debiutanckich filmów specjalnie się ze sobą dogadali. Gdyby szkolny osiłek spuszczał akurat Napoleonowi głowę w kiblu, Seth i Evan z "
Supersamca" wyciągnęliby z tego cały zeszyt materiału do kolejnych dowcipów (usprawiedliwieniem dla nich byłby fakt, że pozbawiony poczucia humoru bohater Hessów i tak by ich pewnie nie skumał). Poza stand-upowym refleksem, chłopaków dzieli też seksualna obsesja – temat wychodzący na powierzchnię w przytłaczającej większości rozmów prawie dwugodzinnego popisu
Grega Mottoli, a nieobecny w "
Napoleonie Wybuchowcu" choćby przez sekundę. Być może to również kwestia autorskich korzeni. Dorastający w mormońskiej rodzinie
Hess swoje frustracje z dojrzewania lokował zupełnie gdzie indziej niż kanadyjski duet żartownisiów. Słychać to w filmowych dialogach (słowo "fuck", które nie pada w "
Napoleonie" ani razu vs. 176 soczystych "fucków" w "
Supersamcu"), widać w celach bohaterów (wsparcie przyjaciela w szkolnej kampanii prezydenckiej vs. seks z koleżankami ze szkoły) i środkach, które do ich realizacji muszą przedsięwziąć (wyzwalający taniec vs. próba nielegalnego zdobycia alkoholu). Serca mają jednak po tej samej stronie. Są wspólnie głodni akceptacji w świecie, który ma ich w poważaniu i wspólnie rozczarowani jego ogólnym obrazem; wspólnie uciekają też od konfrontacji z czyhającą na horyzoncie dorosłością, na którą zamiast zerkać z ekscytacją i wyczekiwaniem w oczach wolą raczej w ogóle nie patrzeć.
Obie historie usadowione są zresztą na równie postawnej strukturze. Tam, gdzie w realiach (dzikiego?) zachodu USA Hessowie starali się rozegrać z ducha współczesny western o samotnym jeźdźcu walczącym o szacunek we wrogo nastawionym miasteczku,
Rogen i
Goldberg tworzą roześmiany epos o odysei ze sklepu z alkoholem na podmiejską domówkę. Jak w każdym filmie kreślonym na planie podróży, najbardziej liczy się tu oczywiście nie cel, a droga; droga ustawicznego wypierania rozłąki powodowanej rozjechaniem się na różne uniwersytety, ale i droga do wyleczenia się z natręctwa kompleksów i fobii, tworzących dynamiki ich codziennej egzystencji. Tę, w ostatnich dniach roku szkolnego, buduje przede wszystkim potrzeba seksualnego debiutu, który w ich głowach przybiera formę szczelnej bariery – linii przegrywu – odgradzającej chłopców od mężczyzn. Erotyczny rytuał przejścia urasta jednak do rangi zadania niemożliwego: Seth, Evan i kręcący się wokół nich Fogell (bohater tak komiksowo frajerski, że główny duet to przy nim idole całego liceum) nie tylko nie należą do najbardziej popularnych partii w oczach dziewcząt, ale i aktywnie się ich boją. Okazjonalne kontakty z kobietami ociekają rozpamiętywanym krindżem, a zamiast spędzać z nimi czas na imprezach, chłopcy wolą spotykać się w trójkę, łoić browary do nieprzytomności i oglądać pornosy z zajechanej kasety VHS.
Okazją do seksualnego spełnienia staje się kończąca rok szkolny domówka. Ich kartą przetargową – fałszywy dowód osobisty i możliwość zaopatrzenia imprezy w alkohol: środek niezwykle pomocny w zaciągnięciu kogoś do łóżka (
Kojarzysz, gdy dziewczyny mówią: "Jezu, tak się wczoraj schlałam, nie powinnam była przespać się z tym typem"? My możemy być tą pomyłką!). Ich kompleksy ukrywane za – rzecz jasna! – nieprzerwaną asekurancką ironią staną się głównym celem scenarzystów, dążących do wyzwalającej konfrontacji z każdym z nich. W toku akcji nauczą się jak wyrosnąć z incelskiego uprzedmiotawiania kobiet, zredefiniują znaczenie seksu, nadając mu bardziej intymny, emocjonalny charakter, wyleczą się z indywidualnych kompleksów, w końcu też po raz pierwszy otworzą się na oścież na siebie nawzajem, zmienią perspektywę. W tym sensie, pośród morza imponujących komediowo sekwencji, w "
Supersamcu" i tak największe filmowe wrażenie robi scena cichego, czułego wyznania sobie miłości w przyjacielskich objęciach. Pochodząca jakby z innej wrażliwości, po raz pierwszy chwyta owładniętych seksualną obsesją bohaterów prawdziwie nagich – radosnych, że mogą dzielić ze sobą ten magiczny moment, że coś się w nich odblokowało. W wydanej w zeszłym roku w Polsce książce "Chłopcy i mężczyźni. Dlaczego współcześni mężczyźni przeżywają trudności, dlaczego to ważne i co z tym zrobić?" Richard Reeves postuluje odejście od terminu "toksyczna męskość" na rzecz "męskości niedojrzałej". Autor liczy, że w ten sposób uda się osiągnąć jakąś zmianę dyskursywną – przesunąć ciężar z języka potępiającego na opisowy, zniuansować ocenę konkretnych zachowań i przede wszystkim uwypuklić możliwość przemiany, nauki, wzrastania; słowem – ująć męskość w ramach procesu rozwojowego. Publikacja starająca się wyjść naprzeciw problemom współczesnych mężczyzn zatacza obecnie szerokie kręgi i naprawdę trudno się temu dziwić, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
Rogen i
Goldberg – poprzedzając to własnymi empirycznymi badaniami – przeprowadzili widza przez ten proces prawie dwie dekady wcześniej. Nie wiem, czy zrobili to bardziej merytorycznie od Reevesa, ale na pewno śmieszniej i z silniejszym emocjonalnym rezonansem.
W dorosłość Mimo ogromnej popularności "
Supersamca", windującej kariery nie tylko jego scenarzystów, ale i grona ekranowych aktorów,
Rogen i
Goldberg postanowili stanąć okoniem i nigdy nie kręcić kontynuacji losów Setha i Evana. Jakie musiało być ich zdziwienie, gdy swoisty "sequel po latach" stworzyła później jedna z ikon
mumblecore’u,
Lynn Shelton – i to raptem dwa lata po premierze ich debiutu. "
Nakręć ze mną porno", bełkoczący komediodramat o delikatnej fakturze męskiego ego z 2009 roku, jest jak quasi-reportażowa rekonstrukcja powtórnego spotkania dorosłych już przyjaciół. Lata rozłąki odsunęły ich od siebie także na poziomie życiowych priorytetów. Ben żyje przedmiejskim snem: wziął ślub, kupił dom i intensywnie stara się o dziecko ze swoją żoną Anną. Andrew natomiast wybrał drogę wyzwolenia od ciążących zobowiązań i otwartości na miłosne eksperymenty. Ich niespodziewane odbudowanie kontaktu musi odbyć się na wspólnym, zapomnianym gruncie. Wizyta Andrew staje się więc dla Bena impulsem do zawieszenia dotychczasowych modeli postępowania i beztroskiego cofnięcia się w emocjonalnym rozwoju. Kontakt z przyjacielem zamienia go w "pierwotnego" chłopca, zabiegającego o męską akceptację i przejmującego się przejawami zewnętrznej oceny.
Fascynujące jest podglądać, jak prędko Ben wraca do tego stanu, z roli przykładnego męża i przyszłego ojca przechodząc do formy wyrośniętego kumpla Napoleona, Setha i Evana; co najmniej, jakby jego dojrzałość, zamiast stopniową, wypracowywaną przemianą, była wyuczoną pozą, performowaną na potrzeby budowy zdrowej relacji w związku.
Shelton, jedyna kobieca reżyserka w naszym poświęconym chłopackości przeglądzie, ma zaskakujący dar chwytania przejawów tej męskiej niedojrzałości. "
Nakręć ze mną porno" osadza je na osi rozciągniętej od wymownych gestów samczego egocentryzmu i współzawodnictwa, drobnych prztyczków i kuksańców burzących stonowaną dynamikę w domu, po poważne, całkowicie bezradne przepadanie w kryzysie osobowości. Z fundamentalnych dla życia Andrew i Bena wartości – pragnienia beztroski i potrzeby ustatkowania –
Shelton tworzy tragiczny i przekonujący konflikt współczesnego mężczyzny.
Praca i kasa Podglądając ich emocjonalne blokady wierzę, że Seth i Evan z wzajemnego wyznania miłości w "
Supersamcu" mogliby dotrzeć w końcu do decyzji o nakręceniu amatorskiego porno tropem bohaterów filmu
Shelton. W kwestii
Rogena i
Goldberga, opierających konstrukcje swoich postaci na własnych licealnych charakterach, nie jestem już taki pewny – jako zapaleni filmowcy o swoich frustracjach i bezradnościach wolą raczej opowiadać z pomocą konsumowanych za dzieciaka form kinowej rozrywki. Po zjaranym kryminale ("
Boski chillout"), filmie komiksowym ("
Green Hornet"), policyjnym ("
Straż sąsiedzka") i prawie dekadzie spędzonej w Fabryce Snów, scenopisarski duet postanowił stworzyć branżową satyrę utrzymaną w apokaliptycznej konwencji. "
To już jest koniec", filmowy przejaw zmęczenia amerykańskim show-biznesem, nie mógłby powstać bez nakręconych pięć lat wcześniej "
Jaj w tropikach". Kosztujący prawie 100 milionów dolarów przebój
Bena Stillera stał się nie tylko dochodowym hitem wytwórni, ale i tryumfem ryzykownej komedii, uciekającej od jakichkolwiek studyjnych kompromisów.
Pomysł na zamknięcie największych nazwisk branży w imponującym pastiszu kina wojennego i chciwości hollywoodzkiego przemysłu narodził się w głowie aktora dwie dekady przed pierwszym "
Jajcarskim" klapsem – w 1987 roku, w trakcie zdjęć do "
Imperium Słońca"
Stevena Spielberga. Występujący w niewielkiej roli
Stiller wyciągnął z tego doświadczenia cały magazynek gatunkowych obserwacji, wzbogaconych potem kumulowanymi przez lata doświadczeniami z codziennego życia w hollywoodzkiej ekstraklasie. Chodząc po śladach "
Czasu Apokalipsy", jego film jest tym lepszy, im bliżej kręci się wokół bezsilności własnych bohaterów. Ekranowe ikony Hollywood to w obiektywie reżysera rozczarowująco rozbite figury zakompleksionych aktorzyn, paranoicznych narkomanów i niepewnych egocentryków. Sukces osiągnięty w show-biznesie nie stał się dla nich remedium na problemy, a raczej czynnikiem zamrażającym to nieprzepracowane status quo. Ich filmowe dojrzewanie – wojenne "przemienienie chłopców w mężczyzn" – stanowi tu cenną ramę fabularną, bo nadającą głębi nawet najdurniej napisanym bohaterom.
Downey Jr. gra tu oscarowego aktora ukrywającego kryzys tożsamości za techniką gry metodycznej.
Stiller – kurtzowską sylwetkę człowieka popadającego w szaleństwo po tym, jak jego rola niepełnosprawnego intelektualnie "Prostego Jacka" okazuje się czczona przez przedstawicieli wietnamskiej bojówki.
Poza historią o wzrastających charakterach, "
Jaja w tropikach" są jednak przede wszystkim dosadną krytyką branży, przełomową na poziomie obranych środków: wulgarnych, bezkompromisowych i tańczących kankana na granicy dobrego smaku. Nagromadzenie filmowych odniesień dodaje sporo do refleksji o repetytywnym charakterze przemysłu, choć celem satyry są tu nie jego efekty, a motywacje skoncentrowane wyłącznie wokół ekonomicznego lub wizerunkowego zysku. Inaczej w "
To już jest koniec", gdzie pieczołowity autotematyzm jest niejako wpisany w sedno komediowej twórczości
Rogena i
Goldberga. Debiutujący filmem o "samych sobie" duet, wraz z własnym dojrzewaniem, skokowym rozwojem kariery i staniem się częścią establishmentu, zwyczajnie musiał dotrzeć do punktu rozprawienia się z show-biznesem, który ich otacza i który współtworzą. W odróżnieniu od "
Jaj w tropikach" niespecjalnie obchodzą ich moralnie wątpliwe mechanizmy branży czy poddańcze podporządkowanie komercji. Zamiast tego postanawiają przeprowadzić (dosłowny) Sąd Ostateczny nad środowiskiem aktorskim Miasta Gwiazd i nie trzeba chyba dodawać, że na zbawienie mogą tu liczyć tylko nieliczni.
Hollywoodzkie piekiełko Satyryczne granice "
To już jest koniec" rozpościera jeszcze dalej od "
Jaj w tropikach", najpierw każąc dziesiątkom branżowych koleżanek i kolegów grać samych siebie, by potem mordować ich na ekranie z dziecięcą satysfakcją. Biblijna apokalipsa działa w filmie zarówno jako wyjątkowo odświeżająca wizja kina katastroficznego, jak i pretekst do osadzenia dojrzewania bohaterów na osi moralnej, rozpostartej między potępieniem a zbawieniem. Na to pierwsze ekranowi aktorzy-grający-aktorów zasłużyli sobie rozbestwionym hedonizmem, toksycznym zapatrzeniem w siebie i – przede wszystkim – pozornością budowanych relacji. Pokaźną grupę bohaterów scenariusz z czasem ogranicza do trzech prominentnych postaci: Setha Rogena (w tej roli
Seth Rogen), Jaya Baruchela (
Jay Baruchel) i Jamesa Franco (
James Franco). Przyjaźń pierwszej dwójki, sięgająca jeszcze czasów dorastania w Vancouver, zostaje przeciwstawiona nowym relacjom, które
Rogen zdążył zbudować już po przeprowadzce do Kalifornii. Dystans pomiędzy introwertycznym Kanadyjczykiem a temperamentem Hollywoodzkich gwiazdorów (czy
Baruchel jest tu podwójnie kodowany także jako
Evan Goldberg?) wyjdzie na jaw, gdy niebo się rozstąpi, a przerażeni grzesznicy znajdą wspólne schronienie w murach pancernego domu.
Nawet tworząc branżową zgrywę z dziesiątkami prominentnych postaci amerykańskiej popkultury, twórczy duet (po raz pierwszy odpowiadający także za reżyserię) najbardziej zainteresowany jest samym sobą. "
To już jest koniec" jest efektem ich wycieńczenia powierzchownością: zarówno więzi budowanych w kontekście zawodowej pozycji, statusu i prestiżu, jak i samego lifestyle’u śmietanki hollywoodzkiego przemysłu. Jest też wynikiem nieskończonych pokładów nieskrępowanej fantazji i kinofilskiej inwencji: od
kozackich nawiązań poza kontrolą (jak powie w jednej ze scen
Jonah Hill), przez dowcipne rozliczanie zakrętów swoich aktorskich karier, po chałupnicze kręcenie sequeli własnych filmów i najeżanie struktury drogowskazami z cudzych. Z trzęsieniami ziemi, deszczem meteorów i ogromnym demonem z kilkunastometrowym przyrodzeniem na czele, ten filmowy dowód prawdziwej niezależności
Rogena i
Goldberga oraz osobności na firmamencie szacownych przedstawicieli gatunku pozostaje też ich najbardziej obrazową opowieścią o brodzeniu we współczesnym kryzysie wartości. W "
To już jest koniec" ikony show-biznesu będą zmuszone do duchowej przemiany, poprzedzonej koniecznością przypomnienia sobie samych podstaw chrześcijańskiej moralności, wertowaniem Biblii, przekręcaniem przykazań i próbami wybicia się ponad wyuczoną interesowność. Mimo trudów tego przedsięwzięcia, "
To już jest koniec" przekonuje, że warto – w Niebie czeka na nich bowiem zupełnie nieoczekiwana forma wiecznego odpoczynku.
***
"
To już jest koniec", zgodnie z tytułem, wyznacza horyzont naszego przeglądu, a przy tym stanowi jedną z ostatnich pamiątek czasów, gdy zastępy ludzi czerpały radość ze wspólnotowego przeżywania komedii na dużym ekranie. Pięć tytułów prezentowanych w sekcji "Freaks and Geeks" tylko w tym sensie pełni funkcję eksponatów muzealnych, że akumuluje w sobie coś ewidentnie ważnego dla widzów na całym świecie w konkretnym dziejowym momencie. Tych widzów, którzy tłumnie obśmiewali własne zmartwienia, fobie i frustracje z początku wieku i czynili z ich ekranowych portretów ważną część swojej osobowości. Kontrowersyjne, pojechane, dziwaczne i bezkompromisowe, filmy te pozostają świadectwem ważnej tendencji w amerykańskiej komedii, którą tak niewielu chciało głębiej przeanalizować, rozpoznać. Wierzę, że ponowne wyświetlenie tych łabędzich utworów amerykańskiego kinowego dowcipu przed widownią American Film Festival zachęci do zastanowienia się nad ich wartością raz jeszcze. Szczęśliwie dla mnie, nie jestem w tej wierze osamotniony, klepiąc w klawiaturę w towarzystwie współkuratorujących sekcję Łukasza Muszyńskiego i Jana Lubaczewskiego. W końcu musiało być nas trzech: jeden przejrzał się w zajawkach drugiego i trzeciego, zrobił sobie z tego jaja. I, cóż, dalej jakoś już poszło.