Jakub Socha pisze w najnowszej odsłonie swojego cyklu felietonów o gorączce robienia podsumowań oraz rankingów. I dzieli się swoimi przemyśleniami. Sprawdźcie, czy miewacie podobne rozterki. Kiedy kilka lat temu "Sight&Sound" ogłosiło ranking najlepszych filmów świata, nie za bardzo interesowało mnie, co znalazło się na 1. miejscu, dużo ciekawsza była selekcja autorstwa np.
Mikea Leigh. Specjalny numer "Sight&Sound" składał się bowiem nie tylko ze 100 najlepszych filmów, były w nim także indywidualne typy reżyserów i krytyków, którzy wzięli udział w ankiecie. Ten numer ma prawie osiem lat, a ja ciągle do niego zaglądam. I za każdym razem znajduję w nim coś zaskakującego. Numer 1 u
Mike'a Leigh –
"American Madness" Capry; u
Pawła Pawlikowskiego –
"La Ciénaga" Martel, przy czym
Pawlikowski w krótkiej notce towarzyszącej jego liście wyjaśnia, że z premedytacją wybrał tylko te filmy, które nakręcono po 1992 roku. Na liście
Quentina Tarantino –
"Rolling Thunder" Flynna i
"His Girl Friday" Hawksa. U
Mirandy July –
"Blind" Wisemana. U
Agnieszki Holland –
"Diamenty nocy" Němeca.
Andrzej Żuławski swoją "dziesiątkę" zaczyna od zdania: "To jest lista filmów, które chciałbym, żeby znał mój 17-letni syn". I umieszcza na niej między innymi
"Panów w cylindrach" Sandricha. Można by jeszcze długo wymieniać i jeszcze dłużej rozmyślać, dlaczego akurat te tytuły. Żadnego z nich wcześniej nie widziałem. I to najbardziej lubię w rankingach – że rzucają światło na coś nieznanego, zachęcają do nadrobienia zaległości. Wiadomo, im bardziej są ekscentryczne, osobiste, oryginalne, tym lepiej. I jeszcze jedno – wolę chyba rankingi filmowców niż krytyków. Te pierwsze są bardziej spontaniczne, te drugie to zbyt często owoc intelektualnych snobizmów. Słuchałem niedawno podcastu Film Comment, w którym trzech amerykańskich krytyków rozmawiało o najważniejszych filmach dekady. Każdy z przywoływanych przez nich tytułów był pochwycony w siatkę pojęć – ekologia, patriarchat etc. Nikt nie mówił o frajdzie obcowania z kinem. Każdy chciał wyjść na najmądrzejszego.
Jeśli miałbym wskazać idealną formę dla rankingu, byłyby to krótkie filmiki, które umieszcza na swoim kanale YouTube Criterion Collection. Ich formuła jest prosta – aktorzy i filmowcy zostają wpuszczeni do magazynu CC, skąd mogą zabrać tyle płyt dvd, ile tylko chcą. W każdym odcinku jest ktoś inny. Goście pojawiają się pojedynczo, czasami w towarzystwie współpracownika lub partnera. Każdy reaguje inaczej. Jedni ściągają z półek dziesiątki pozycji, inni są bardziej wybredni. Ktoś wydaje się onieśmielony, ktoś zachowuje się jak w domu, ktoś układa płyty w dwie kupki – kupkę "koniecznie" i kupkę "być może", ktoś wpada w prawdziwy konsumpcyjny szał. Ktoś wybiera filmy, których nie widział, ale słyszał, że są świetne, ktoś te, które widział lata temu, ktoś po prostu te, które najbardziej lubi.
Jorgos Lantimos, trzymając w rękach
"Ucieczkę skazańca", opowiada, że zawsze płacze na filmach
Bressona.
Cristian Mungiu wspomina, że w czasach jego młodości
"Dekalog" Kieślowskiego był jednym z niewielu okien na świat, możliwością kontaktu z prawdziwą sztuką filmową.
Claire Denis mówi o przerażeniu, które towarzyszy jej, gdy stoi wśród tych wszystkich arcydzieł. Potem wkłada do torby na prezenty
"Gate of flesh" Suzukiego, box
Dreyera i
"Wszystko w porządku" Godarda i
Gorina. Braciom
Safdie już nic nie mieści się do dwóch toreb.
Gdy oglądam te filmiki, nie mogę wyjść z podziwu. Równocześnie wpadam w lekkie kompleksy. Ci ludzie naprawdę lubią kino – lubią je także oglądać. I mają olbrzymią wiedzę. Siedzę więc z notesem i notuję te tytuły, których nie znam. Wydaje mi się, że właśnie tak dotarłem do
"Wielkiej czerwonej jedynki" z 1980 roku, uznawanej za jeden z najdroższych filmów w historii kina Klasy B. Jest to wyreżyserowana przez
Samuela Fullera epopeja wojenna o małym oddziale amerykańskiej piechoty dowodzonym przez szorstkiego sierżanta, którego gra niezawodny
Lee Marvin. Nie ma tu ani majestatycznych jazd, gdzie kamera płynie przez kwadrans przez strefę walki, ani kiczowatych monologów o piekle na ziemi i śmierci boga.
Fuller zrobił film pokręcony. Nieuładzony i rozwydrzony. Są tu rzeczy, jakich nie widziałem do tej pory w kinie: cierpiący na hemoroidy żołnierz, który nie rozstaje się z gumową poduszką pod tyłek; odział piechoty przyjmujący ciążę wewnątrz czołgu; zabójczyni, która eliminuje w tańcu Niemców stacjonujących w szpitalu psychiatrycznym; snajper chowający się za Jezusem wiszącym na krzyżu. Po obejrzeniu
"Wielkiej czerwonej jedynki" Roger Ebert napisał, że filmy o wojnie kręcone dla wielkich wytwórni opowiadają o wojnie, zaś filmy o wojnie kręcone na marginesie wielkiego biznesu opowiadają o ludziach. Opowieść
Fullera była z jedną z najlepszych, jakie widziałem w 2019 roku.