Recenzja wyd. DVD filmu

Głosy (2014)
Marjane Satrapi
Ryan Reynolds
Gemma Arterton

Jak rzeczywistość zabija czarną komedię

Warto "Głosy" obejrzeć dwa razy - emocjonalnie i na chłodno. Trudno wyrokować czy to plus czy minus tego obrazu, lecz po jednym oglądnięciu można wyrobić sobie fałszywy osąd.
UWAGA, SPOILERY! TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Bardzo lubię kiedy gatunki filmowe przenikają się nawzajem na tyle mocno, że czasem nie wiem jak powinienem zareagować podczas seansu. Czy śmiać się, czy płakać? Czy zastanawiać się nad drugim dnem czy może najzwyczajniej w świecie dobrze bawić? Łatki gatunkowe są przypinane nie tylko dla kategoryzacji danych filmów w archiwach czy bazach filmowych, co dla ściągnięcia widza do kina lub przed telewizor. Chyba najbardziej wyświechtanym przykładem gatunku dokładanego do każdego filmu jest komedia. Wystarczy odrobina humoru, gag sytuacyjny i obok dramatu, filmu wojennego czy kryminału widnieje magiczny wyraz "komedia". Przykładów nie trzeba szukać daleko. Holocaust i wszechobecna śmierć podlana humorem? "Pociąg życia". Film o chorobie i cierpieniu, ale z paroma śmiesznymi tekstami? "Mary i Max". Brutalna wojna na słodko-gorzko? "Underground". Można pójść dalej - satyra na społeczeństwo w "Wielkim pięknie", to niezatapialna hybrydowa etykieta dramatu i komedii, bo naprawdę nie ma tam nic zabawnego, chyba że z socjologicznego punktu widzenia. Oczywiście, życie to nie tylko dramat i nawet w największej tragedii można znaleźć coś zabawnego, jak i z pozoru radosne sprawy mogą wyglądać z innego punktu widzenia ponuro, lecz problem powstaje, gdy na seans wybiorą się ludzie zachęceni zapowiedzią komedii (co często dominuje w trailerach, jak choćby w "Pitbull. Nowe Porządki") i zobaczą coś mało śmiesznego ogólnie, a ci zachęceni zapowiedzią cięższych problemów zobaczą farsę, imitującą coś głębszego ("Noc na Ziemi"). W takich przypadkach często pojawiają się terminy: "komedia kryminalna", "czarna komedia", które niejako bronią się zawczasu przed rozczarowaniem widza, mówiąc: "Tego się mogłeś spodziewać!" To nie miał być "tylko ciężki film" lub "tylko komedia". Iod tego długiego wywodu musiałem zacząć recenzję "Głosów", bowiem efekt finalny tego dzieła nie do końca wygląda na zamierzony przez twórców, a czytając reakcje widzów mam wrażenie, że ci za bardzo skupili się na thrillerze i przeszkadzała im komedia albo na odwrót. A tak naprawdę to był dramat.



Femme fatale irańskiego kina (na uchodźstwie),Marjane Satrapi, dała się poznać dzięki unikalnej, animowanej opowieści o kobietach w Iranie, za czasów obalenia szacha - "Persepolis". Później plątała się po peryferiach wielkiego kina, próbując nie wpaść w zbytnią komercję. Wyreżyserowanie "Głosów" pokazuje, że nie udało się jej "nie sprzedać". Zarówno dobór aktorów jak i promocja nie próbują nawet udawać, że jest to kino niszowe czy festiwalowe, ba - mamy tu komercjęall inclusive. Efekty specjalnie są tu typowe dla tzw. czarnych komedii, przez co niejako zakrzywiają odbiór tego filmu (podobnym stylistycznym rykoszetem oberwały "Duże złe wilki"). MuzykaOliviera Bernetałatwo wpada w ucho i do trudnych nie należy, ale jest klasowa i dobrze opisuje emocje oraz historie na ekranie, co nie zdarza się tak często już w filmach. Mamy w końcu trójkę głównych aktorów, którzy raczej kojarzą się z filmami podawanymi w towarzystwie nachos i coli, niż z czymś wyższych lotów.Ryan Reynolds, grający w romantycznych komediach i w produkcjach Marvela, już chyba na zawsze pozostanie Wadem Wilsonem z "Deadpoola", bo przy ambitniejszych rolach miernie mu to wychodziło, by wspomnieć jak pogrzebał... "Pogrzebanego".Gemma Artertonfiguruje na listach płac komedyjek, horrorów czy fantasy (najbardziej znana jest z roli Gretel w "cyberbaśni" "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic"). Z koleiAnna Kendrickzazwyczaj w filmach śpiewa (saga "Pitch Perfect") czy robi za naiwne niewiniątko. Mimo to dość często gra w produkcjachindiei pozazwiązkowych (choćby "Szczęśliwe święta" czy "Letni obóz"). Podsumowując to wszystko: ciężko nie zgodzić się, że nawet jeśliSatrapichciała zrobić z tego dwuznaczny film, projektując niejako schizofrenię głównego bohatera na widza, to ostatecznie dodała za dużo gazu na ostrym zakręcie przy drzewie nazywającym się "komedia". I wszystko byłoby przez widownię zjedzone bez popitki na miejscu, gdyby nie parę zabiegów skutecznie ściągających uśmiech z twarzy oglądających.



Jerry (Ryan Reynolds) to schizofrenik, którego terapia farmakologiczna nie przebiega tak jakby tego chcieli lekarze. Jest marionetką własnej choroby, ale nie chcąc tego przyznać, zamyka się we własnym świecie ze swoim psem i kotem. Zwierzęta te odpowiadają klasycznym stereotypom, stąd wiadomo, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka i jego aniołkiem na prawym ramieniu, a kot jest zły i podstępny, przez co pełni funkcję diabełka na lewym. To porównanie nie jest na wyrost, bowiem historia alter ego pokazana od wewnątrz chorego na schizofrenię wygląda trochę jak z kreskówki. Jednak nie należy się zrażać tym opisem, bo pomimo powierzchownej groteski, to efekt jest znacznie poważniejszy i bardziej udany niż w innym filmie o tej chorobie - "Kocha, nie kocha". Przez większą część filmu widzimy świat w oczach Jerry'ego - kolorowy, symetryczny, zaplanowany. Taki trochę jak "Żony ze Stepford". Widz może nawet początkowo nie dostrzegać schizofrenii Jerry'ego poprzez humorystyczne akcenty ze zwierzętami i pozorną sielankę. Sam aktor ma taką mimikę, że "ciężko za nim trafić" i w tym filmie jest to jego plusem. Dodatkowo, koledzy z pracy Jerry'ego także nie widzą niczego niesamowitego w jego zachowaniu, co umacnia nas w przeświadczeniu, że może z chłopakiem nie jest tak źle, bo oprócz gadania ze zwierzętami nic nie wskazuje na to, co się wydarzy później; ot, niegroźny pomyleniec. Niestety, tak nie jest. Jerry, podsycany głosami zwierząt (nie tylko swoich) uaktywnia swoje gorsze oblicze. Mimo to wciąż odbieramy film jako czarną komedią - przecież śmierć Fiony (Arterton) jest bardziej groteskowa niż animowana scena udawanego zejścia w "Zwierzogrodzie" w wykonaniu króliczej policjantki Judy. Być może jest to zasługa samej aktorki, grającej pierwszą (hmm...) ofiarę Jerry'ego, albowiemGemma Artertonzagrała na poziomie aktorskim godnym "Trudnych spraw". Można tu się gdzieś upatrywać zamysłu reżyserki, co nie zmienia faktu, że postać Fiony była odegrana fatalnie i "drewnianie" już od początku. Zapewne też dlatego jej śmierć nie poruszyła w ogóle, a trochę była zabawna.




Mamy więc już teraz festiwal gadających zwierząt, ironizujących głów w lodówce i jeszcze więcej wariactwa aż dochodzimy do momentu, gdzie Lisa (Kendrick) odwiedza Jerry'ego w domu. Jak to zwykle bywa w takich filmach pojawiła się w nieodpowiednim miejscu i o nieodpowiedniej porze. Jej związek z Jerrym zaczął się dopiero co kształtować, więc człowiek w stanie zakochania nie myśli zbyt wiele. W tym momencie filmu widzimy dysonans pomiędzy tym, co jest na ekranie, a tym co powinniśmy od początku dostrzec: prawdziwą chorobę i prawdziwą śmierć. Lisa jest katalizatorem naszych podejrzeń, ale będąc osobą, której nie da się nie lubić, staramy się odwlec w czasie, co nieuniknione albo chociaż udawać, że nie wierzymy w to, co widzimy. Myślimy: "czarna komedia, komedia kryminalna" i jakoś przeżyjemy jej śmierć. Tu zaś następuje coś, co przełamuje ten film na pół i - nawiązując do wstępu - powoduje otrzeźwienie u widza. Osoby nastawione na thriller, wreszcie zaczynają rozumieć jak zbudowany jest film wokół Jerry'ego, a osoby nastawione na komedię przeżyją szok, który pozostawi ślad do końca seansu. Lisa, krucha dziewczyna o uwodzącym uśmiechu, ujmującym cieple i łamiącej serce naiwności, zostaje zamordowana w sposób, który chyba nikogo nie wprawił w śmiech czy obojętność. Czytając komentarze do tego filmu dowiedziałem się, że było to "niepotrzebne", "okropne" i że "zepsuło frajdę z oglądania filmu". To po części prawda. Lisa (i w ogóle emploiAnny Kendrick) to sympatyczna, delikatna i po prostu fajna dziewczyna. Jest niczym Timon i Pumba w "Królu Lwie", Florek i Sebastian w "Małej Syrence" czy Percy i Flit w "Pocahontas". Za dużo tych kreskówkowych porównań? Skądże! Lisę (Annę) i klasycznych disnejowskich bohaterów drugiego planu łączy wiele: łatwo ich polubić, są zabawni, a ich śmierć w scenariuszu nie wchodzi w ogóle w rachubę. Scenarzysta,Michael R. Perry, brutalnie rozprawia się z tą kliszą. Trudno powiedzieć, co ciężej przyszło oglądać? Czy strach Lisy, który był bardzo realny i przypominał ostatnie chwile ofiar poukrywanych pod ławkami podczas strzelanin w szkołach? Czy jej szlachetną i głupią zarazem naiwność wobec Jerry'ego, gdy ten nią manipuluje, zaraz po tym jak jej groził? Czy ostatecznie jej łzawe uduszenie się po przerwaniu rdzenia kręgowego?Kendricknigdy wcześniej ani później nie zbliżyła się do takiej roli, bo na przykład jej przerażenie i ucieczka przed oprawcami w "Księgowym" były zagrane mało wiarygodnie (choć pasowało to do Bena "nie gram emocji"Afflecka). Tutaj składam ukłony dla aktorki, scenarzysty i reżyserki, bo jak widać wystarczy trochę realizmu i uderzenia w strefę komfortu widza, by znacząco wpłynąć na odbiór obrazu. Od śmierci Lisy film ewidentnie brnie ku smutnemu końcowi i komedia powoli zamiera. Ten moment był potrzebny, żeby w odpowiedniej chwili opanować śmiech i to się bardzo udało, chociaż jestem prawie pewien, że mnóstwo osób w ogóle tej sceny i tej postaci tak nie odbiera, tylko wraca do chichotów po sekundzie.



Końcówka filmu pędzi na szalonych obrotach, a kolejne przestępstwa już nie robią takiego wrażenia. Dochodzi do konfliktu osobowości Jerry'ego w bardziej obrazowy sposób - zostaje kot, a psa już nie ma. Ostatnie rozmowy pomiędzy kotem, psem i Jerrym oraz między samymi zwierzętami są bardzo mocne w swej wymowie - na zasadzie: "widzu, jeśli dotychczas tego nie załapałeś, to powiemy ci to wprost". Koniec Jerry'ego jest oczywisty. Ale tu znowu zaskoczenie, które amatorzy happy endów zaopiniują pozytywnie, a fascynaci powagi uznają za wątpliwe: podczas napisów końcowych wszyscy bohaterowie razem (nie)żyją: uśmiechają się, śpiewają i tańczą w rytm radosnego songu. Nie jest to trik nowatorski, bowiem w różnym stopniu taka końcówka przypomina nieco zabieg podobny do zakończenia "Syberiady"Konczałowskiegoczy - trochę mniej - "Jesus Christ Superstar"Jewisona. Najbardziej jednak przywodzi na myśl scenkę filmową z napisów końcowych w grze wideo,Fahrenheit. Niby wszystko jest radosne i daje nam różne możliwości interpretacji (choćby to, że nic z tego naprawdę się nie działo, tylko miało miejsce w głowie Jerry'ego), jednak brak kota i psa pokazuje nam, że Jerry naprawdę pożegnał się z ziemskimi problemami. I brutalnie zabrał ze sobą kilka osób, raz na zawsze.



"Głosy" to film bardzo udany, jeśli weźmiemy pod uwagę zamysł. Jestem jednak przekonany, że wielu widzów nie odbiera go we właściwy sposób i w 3/4 traktuje jako wypaczoną, ale wciąż, komedię. Przesłanie jest mocne i pokazuje nam jaka jest schizofrenia - czasem śmieszna, zawsze jednak groźna. Dla siebie i otoczenia. Reżyserce nie udało się dostatecznie tego udowodnić, mimo iż film jest niebanalny, bo przecież idąc na skróty - jest to przykład (czarnego) humoru, który nie pozostawia obojętnym i zmusza do przemyśleń; jest to na pewno coś wyjątkowego na gruncie filmowym. Warto "Głosy" obejrzeć dwa razy - emocjonalnie i na chłodno. Trudno wyrokować czy to plus czy minus tego obrazu, lecz po jednym oglądnięciu można wyrobić sobie fałszywy osąd.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jerry haruje w fabryce produkującej armaturę łazienkową. W godzinach pracy ma obowiązek nosić... czytaj więcej
Ludzie psychicznie chorzy to naprawdę ciekawe przypadki. Chyba każdy z nas miał w życiu taki moment... czytaj więcej
Jerry może nie ma najlepszej pracy, bogatego życia towarzyskiego ani wyjątkowego talentu, ale wciąż... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones