Seriale to literatura epicka naszych czasów. Podczas gdy kino często zatrzymuje się w pół kroku, one idą coraz dalej i wciąż przesuwają granicę tego, co w głównym nurcie dozwolone. Bywa, że sami boimy się tego, co czeka na nas w następnym odcinku.
Dzisiejszego odbiorcę wyjątkowo trudno wytrącić z równowagi. Jeżeli w dobie "Warsaw Shore", dziecięcej seksturystyki i sztuki abiektalnej istnieje jeszcze cokolwiek, co może nas zszokować, będzie to serial "Czarne lustro". Mamy XXI wiek i nic, co cyfrowe, nie jest nam obce. W naszych kieszeniach obok kluczy wesoło pobrzękują smartfony. Posiłki spożywamy najczęściej w towarzystwie komputera, w bardziej tradycyjnych domach do obiadu dosiada się telewizja. Po przebudzeniu najpierw sprawdzamy Facebooka, a dopiero potem pogodę za oknem. W naszych mieszkaniach, biurach i dłoniach pobłyskują gładkie, czarne lustra – monitory, plazmowe wyświetlacze, ekrany dotykowe. Trzeba odwagi, żeby się w nich przejrzeć, tak jak proponuje to widzom
Charlie Brooker – pomysłodawca i główny twórca miniserialu dla brytyjskiego kanału Channel 4.
Dwa sezony i sześć odcinków – zaledwie tyle zrealizowano od grudniowej premiery produkcji w 2011 roku. Mało, ale starannie. Poszczególne historie są wariacjami na temat niedalekiej przyszłości, przy czym każdy epizod stanowi odrębną, dopracowaną propozycję filmową z odmienną obsadą i scenografią. Nie ma tu nawet jednej, określonej rzeczywistości – wprawdzie wychodzimy od skojarzeń z rozpoznawalnym "tu i teraz", ale szybko lądujemy w sferze domysłów, gdzieś między alternatywnymi światami budowanymi w konwencji sci-fi. Brak wspólnego wątku czy motywu jest jednak tylko pozorny – każdy odcinek to świeży głos w sprawie burzliwego związku człowieka z technologią. W
"Czarnym lustrze" odbijają się osłabione, rozmyte postaci, cywilizacyjne lęki i okaleczone relacje międzyludzkie. Postęp pociąga za sobą kryzys podmiotowości, nowa cywilizacja produkuje samych niewolników, ludzie są bezgranicznie podporządkowani mediom, serwisom społecznościowym i panującemu systemowi. Brzmi znajomo? Być może, bo
Brooker sporo czerpie z klasycznych antyutopii. Nietrudno doszukać się w jego scenariuszach wpływów literackich mistrzów –
George'a Orwella czy
Aldousa Huxleya. W jednym z odcinków zostają wskrzeszone teleekrany, które zadebiutowały w "Roku 1984"; rękę
Huxleya widać w portretowaniu aktów wszechobecnej, bezmyślnej konsumpcji.
Sama formuła serialu – oddzielone od siebie opowieści będące hybrydą science fiction, thrillera i horroru – też nie jest autorskim wynalazkiem
Brookera. Scenarzysta przyznaje się do inspiracji
"Strefą mroku", amerykańską produkcją
Roda Serlinga z przełomu lat 50. i 60. Fantastyczne światy kreowane w poszczególnych odcinkach serii pozwalały wówczas zgrabnie ominąć cenzurę nakładaną przez korporacje.
"Strefa mroku" pod płaszczykiem metafory przemycała do telewizji brutalne, często skrajnie polityczne treści – Serling mógł w ten sposób zająć jasne stanowisko w sprawach dotyczących kondycji praw człowieka, chorób psychicznych czy rasizmu, ale też wyścigu kosmicznego czy widma zagłady nuklearnej. Po drugie: produkcje spod znaku
anthology series (z tej tradycji wywodzą się także
"Tales of the Unexpected" czy
"Po tamtej stronie") z założenia sprzeciwiają się zbytniemu przeciąganiu łatwo wyczerpujących się fabuł. Zamiast poklepywać widza po ramieniu i zapewniać go, że nie ma powodu do obaw (bo przecież wracamy wciąż w to samo miejsce, do oswojonych twarzy i problemów), raz po raz wytrącają go z równowagi, wrzucają w nową rzeczywistość, zmuszają do ponownej adaptacji.
"Strefa mroku"
"Czarne lustro" ucieka się do podobnych metod, co
"Strefa mroku" – różnica polega na tym, że
Brooker nie tyle stara się oszukać cenzorów, co za pomocą dystopii rozsadza medialny system od środka. Część serialu stanowi bezpośredni atak na media: znajdziemy tu odcinek uderzający w programy typu talent show i stricte polityczne epizody poświęcone sile opinii publicznej czy kulisom kampanii wyborczych. Prawdziwie ironicznie robi się dopiero wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że wciąż jesteśmy w telewizji, a dokładniej pod skrzydłami Endemolu – niekwestionowanego giganta wśród producentów teleturniejów i reality show, w tym "Big Brothera". Czym byłaby w takim kontekście zgoda na projekt
Brookera? Pokutą zaczerwienionych, bijących się w piersi sponsorów? Czy może jeszcze jednym, orwellowskim żartem w obrębie systemu, któremu i tak nic nie zagrozi? Sam
Brooker, felietonista w "The Guardian", jest niedoszłym medioznawcą i świetnym przykładem na to, że studia nie są gwarantem sukcesu. Od lat z powodzeniem zarządza firmą telewizyjną i chociaż nie dane mu było zawiesić dyplomu nad swoim kominkiem, jego programy cieszą się sporą popularnością. Co ciekawe, w budowaniu kariery zupełnie nie przeszkadza mu obsesyjna fiksacja na punkcie negatywnej strony mediów. Krytyczne spojrzenie na działania czwartej władzy przebijało już przez zabawną, satyryczną serię "Wipe" ("Screenwipe", "Gameswipe", "Newswipe", "Weekly Wipe"), żeby całkowicie zdominować jego autorski program pod wiele mówiącym tytułem "How TV Ruined Your Life" (o ironio, wszystko zostało grzecznie wyemitowane przez podstacje BBC). Nawet w poprzedzającym
"Czarne lustro" miniserialu – horrorze
"W domu zombie" z 2008 roku –
Brooker wprowadza swój ulubiony wątek: w czasach zombie-apokalipsy jedynymi nieświadomymi zagrożenia ludźmi okazują się ci zamknięci w domu Wielkiego Brata.
Mimo iż serial opowiada o klinczu człowieka z technologią, to oczywiście, w
"Czarnym lustrze" nie dojdzie do żadnego krwawego kontrataku walecznych maszyn. Zamiast obrać ścieżkę wyznaczoną przez
"Terminatora" (1984)
Jamesa Camerona czy
"Maksymalne przyspieszenie" (1986)
Stephena Kinga,
Brooker skupia się raczej na chłodnej analizie konsekwencji, jakie musi ponieść człowiek na skutek ciągłego kontaktu z techniką. Jeśli można tu mówić o jakiejkolwiek walce, to tylko o tej metaforycznej, utrzymanej w klimacie słynnej szarży lodówki z
"Requiem dla snu" (2000)
Aronofsky'ego (przypomnijmy, że dochodzi do niej w głowie chorej psychicznie, znarkotyzowanej bohaterki – uzależnionej, a jakże, od telewizyjnego teleturnieju).
Brooker wie, że nasz romans z gadżetami nie ma prawa skończyć się dobrze i wie, jak tę prawdę przekazać. Przepis jest prosty: podać na tacy zniekształcone, fantastyczne odbicie współczesnych lęków. W
"Czarnym lustrze" znajdziemy całą masę tego typu wypaczonych portretów, od nowego gatunku konsumenta (bardziej aktywnego w wirtualnym niż w materialnym świecie), po złowieszcze
"Truman Show" z napiętnowanym przestępcą w roli głównej. I choć proponowane fabuły są fikcyjne, to przecież nie tak trudno w nich o analogię ze światem za oknem – vide: kolekcjonowanie monet w idiotycznych grach na Facebooku, mordercę-celebrytę z nieodłącznym atrybutem w postaci kocyka.
"Czarne lustro"
Forma
anthology series – była! Krytyka współczesnych mediów – też. Co więc tak szokuje w
"Czarnym lustrze"? Serial z uporem grzebie w zakazanych sferach, drąży kłopotliwe tematy, łamie (jednak wciąż istniejące!) tabu. Owszem – przejaskrawia, hiperbolizuje, ale jednocześnie przedstawia wizje, które brzmią niepokojąco znajomo; nie proponuje nic, z czym nie jesteśmy w stanie się utożsamić. Weźmy pierwszy epizod: szalony artysta porywa angielską księżniczkę, odpala YouTube i żąda, ażeby premier dokonał na wizji aktu zoofilii – w przeciwnym wypadku cały kraj może od razu pogrążyć się w żałobie. I co teraz? Od czego łatwiej (a może – od czego trudniej) odwrócić wzrok: od morderstwa czy od skompromitowanego polityka? Jak bardzo nieprawdopodobne jest, żeby mając w garści internet i opinię publiczną, w kilka godzin stanąć za sterami państwa? (Problem wydaje się naglący – motyw mordercy zabiegającego o lajki pojawił się także w ostatnim sezonie
"Luthera"). Tyle w pierwszych kilku minutach – a to dopiero początek lawiny trudnych pytań, na które widz niekoniecznie chce znać odpowiedzi. Co zależy od nas, a co dyktuje nam system? Ile prawdy jesteśmy w stanie znieść? Lepiej wiedzieć czy nie wiedzieć? Czy rzeczywiście wolimy nie umierać? Kto powinien wymierzać sprawiedliwość? – i tak dalej, i tak dalej.
Brooker uparcie mnoży kolejne "co jeśli", choć jedyne, co pozostaje po przetrawieniu nawału hipotez, to ambiwalentny, słodko-gorzki posmak. Pierwszy odcinek przez swoją dosadność wzbudził ogromne kontrowersje, dzięki czemu twórcy pozbyli się sprzed telewizora nieprzygotowanych na szok odbiorców. Ocalałej reszcie zaproponowano wstrząsające fabuły, które mówią o tym, co dziś ważne, odrzucając zbędny patos, moralizatorstwo i wszelką możliwość ironicznego zdystansowania. Bo sęk w tym, że to nie są żarty. Na żarty nie ma już czasu. Pozostaje dręcząca świadomość, że choć twórcy poszli dobrym tropem, to być może machina już ruszyła i jest za późno, żeby cokolwiek zmienić.
"Czarne lustro"
"Przez ostatnie dziesięć lat technologia zmieniła prawie każdy aspekt naszego życia, zanim zdążyliśmy to zatrzymać czy zakwestionować" – głosi slogan na oficjalnej stronie serialu. Twórcy cyklu nie dramatyzują – po prostu coś się zmieniło i warto się nad tym pochylić. W czołówce serialu wciąż powraca rozbite, czarne lustro, podobne do "pajęczynki" na szybce uszkodzonego smartfona; przewijający się motyw pękającego ekranu towarzyszy bohaterom w kolejnych wybuchach frustracji i momentach zderzenia z bolesną prawdą. Zniekształcone odbicie uniemożliwia autoidentyfikację, potwierdzenie własnej tożsamości. Odtąd zamiast w lacanowskie zwierciadło będziemy spoglądać w drobny mak. Nadchodzi znacznie więcej niż tylko siedem lat nieszczęścia.