Camerimage Dzień 3: Jak wygrać życie, szczęście, miłość

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Camerimage+Dzie%C5%84+3%3A+Jak+wygra%C4%87+%C5%BCycie%2C+szcz%C4%99%C5%9Bcie%2C+mi%C5%82o%C5%9B%C4%87-47880
Poprzednią relację zakończyłem najlepszym filmem, dziś zatem od niego rozpocznę. Jeśli sądzić po oklaskach i wiwatach, to widownia festiwalu Plus Camerimage już wybrała zwycięzcę. I nie ma się co dziwić, Danny Boyle tym razem postanowił zrealizować tzw. 'crowd pleaser'. I choć film zachował typowy dla Boyle'a charakter, to jednak nie ulega wątpliwości, że "Slumdog Millionaire" jest produkcją dla szerokiego grona, zrealizowaną niejako ku pokrzepieniu serc. I film naprawdę krzepi.

Sama historia jest dość prosta i naiwna (i pewnie dlatego już szykowana jest wersja hollywoodzka). Oto młody uczestnik hinduskiej wersji Milionerów jest o krok od głównej wygranej. Jednak tuż przed ostatnim pytaniem pada sygnał końca programu. Chłopak zamiast przygotowywać się do następnego odcinka, zostaje aresztowany i brutalnie przesłuchiwany przez policję. Istnieje podejrzenie, że oszukiwał. Jak bowiem dzieciak ze slumsów może znać odpowiedzi na wszystkie pytania? Otóż może, kiedy każde pytanie to rozdział z jego życia. Tak oto poznajemy historię bohatera, jego przeszłość, chwile radości i wielkiego smutku, ale przede wszystkim historię jego miłości.

I właśnie w sposobie opowiadania historii tkwi sekret sukcesu "Slumdog Millionaire". Boyle wraz z operatorem Anthonym Dodem Mantle'em i montażystą Chrisem Dickensem stworzyli żywą, dynamiczną, eklektyczną, a przez to całkowicie wyjątkową opowieść filmową. Fantastycznie sfilmowane slumsy Bombaju, ciekawe rozwiązania techniczne, jeśli chodzi o łączenie obrazu cyfrowego z tradycyjnym filmem, interesujące rozwiązania montażowe i bezbłędna ścieżka dźwiękowa sprawiają, że "Slumdog Millionaire" żyje własnym życiem. Jest w nim energia, dynamika, radość i smutek. Odwołując się do stylistyki Bollywood, nie jest parodią ani dziwaczną hybrydą, lecz obrazem jak najbardziej unikalnym. Obok "Rocknrolli" jest to zdecydowanie najbardziej przyjazny dla szerokiej publiczności film festiwalu. Czy jednak zasłużył na Złotą Żabę?

Podczas konferencji prasowej, na którą przybyły tłumy, Mantle opowiadał o tym, jak trudnym do realizacji filmem był "Slumdog Millionaire". Kosztował on ekipę sporo wysiłku, a sam operator stracił przy nim 11 kilogramów. Jednak warto było. W obrazie czuć prawdziwą pasję, a przecież często właśnie o to chodzi w kinie.

"Slumdog Millionaire" poza swoją niezaprzeczalną wartością rozrywkową, może też posłużyć jako doskonała lekcja poglądowa na temat korzystania w filmie z retrospekcji. Aby jednak w pełni ją pojąć należało wcześnie być obecnym na specjalnym pozakonkursowym pokazie filmu "Wiosna 1941".

Początek lat 70. Do Łodzi przybywa światowej sławy wiolonczelistka. Zna miasto doskonale. Mieszkała w nim aż do wiosny 1941 roku. Wtedy to Niemcy postanowili usunąć z niego wszystkich Żydów. Bohaterka wraz z mężem i dwiema córkami próbuje uciec. Po drodze ginie jedna z dziewczynek, lecz reszcie udaje się dostać do wioski, gdzie schronienia udziela im Emilia. Samotna i wciąż młoda kobieta od lat podkochiwała się w mężu bohaterki. Teraz romans rozkwita, choć na ile szczere jest to uczucie, pozostaje kwestią dyskusyjną.

To mogła być naprawdę piękna historia. Jednak na niedoskonałym instrumencie nie da się wygrać arcydzieła niezależnie od jakości partytury, a w przypadku "Wiosny 1941" mamy do czynienia właśnie ze złą, niedopasowaną konstrukcją. Film rozgrywa się jednocześnie na dwóch płaszczyznach planowych. Pierwsza to lata 70., druga to retrospekcja do roku 1941. I w niej właśnie tkwi problem. Cała sztuka polega bowiem na uzasadnieniu konieczności użycia retrospekcji. Dlaczego widzimy powracającą w promieniach sławy wiolonczelistkę, a nie po prostu historię z roku 1941 z postscriptum z jej losami po wojnie? Na to pytanie nie ma odpowiedzi.

Późniejsza, główna linia czasowa, musi być spójna wewnętrznie, musi mieć swoją własną dramaturgię. Boyle to zrozumiał, Uri Barbash nie. Główna bohaterka jest niczym kursor myszki na interaktywnej stronie www. Po przesunięciu na odpowiednie miejsce na ekranie, uruchamia plik wideo z nagraniem z przeszłości. A przecież była i córka, która aż prosiła się o wykorzystanie w fabule. Tymczasem u Barbasha jest to jedna wielka pomyłka. Źle dobrano aktorkę, a potem jeszcze kazano jej deklamować najgorsze teksty, jakie znalazły się w całym scenariuszu. To sprawia, że rozdzierana do 'teraźniejszości' opowieść z czasów okupacji wypada blado i traci całą siłę oddziaływania. Zamiast dramatu uczuć, trudnych wyborów, otrzymujemy mało wiarygodny melodramat, który przyprawia raczej o śmiech niż o łzy wzruszenia.

Szkoda mi również Josepha Fiennesa. Po "Biegając z nożyczkami" miałem nadzieję, że w końcu zmieni trochę swoje emploi i zacznie grywać wyraźniejsze postaci. Tymczasem w "Wiośnie 1941" jest taki jak zawsze: sympatyczny i czarujący z tą swoją miną zbolałego psa. Mnie to się już zdecydowanie przejadło.

W sekcji Panorama Europejska prezentowany jest m.in. najnowszy film Mike'a Leigha "HAPPY-GO-LUCKY, czyli CO NAS USZCZĘŚLIWIA". Film jest już obecny w normalnej dystrybucji, ale ja dopiero teraz miałem okazję go zobaczyć i muszę powiedzieć, że było warto. Nie ze względu na zdjęcia, ani nawet historię, a ze względu na cudowną, pełną ekspresji Sally Hawkins jako Poppy, której towarzyszy cała masa równie ciekawych aktorów drugiego planu.

Leigh postanowił przyjrzeć się ludzkim strategiom przetrwania w naszym chaotycznym i często bardzo mrocznym świecie. Poppy przyjmuje wszystko z uśmiechem. Chce radością i optymizmem zarazić wokół siebie i choć jest żywiołowa, niezależna i wygadana, na pytanie 'Czy jest szczęśliwa' chyba nie umiałaby jednoznacznie opowiedzieć. Owszem, w każdej sytuacji szuka pozytywów. Tak, ciągle się uśmiecha, żartuje, bawi. Nawet w sytuacjach trudnych stara się nie tracić dobrego humoru. Kiedy jednak pewien bezdomny zada jej proste pytanie "Czy rozumiesz?", odpowiada "Tak" i widać, że mówi to całkiem poważnie. Jednak zrozumieć prawdę kryjącą się za niezbornym bełkotem może tylko ktoś, kto sam doświadczył bólu i nieszczęścia.

"HAPPY-GO-LUCKY..." nie jest zatem bajką o świecie wiecznej szczęśliwości. To raczej sympatyczny moralitet o tym, że w świecie, w którym i tak jest ciężko, nie ma co sobie jeszcze bardziej komplikować życia. Stara prawda, lecz od czasu do czasu ktoś musi ją przypomnieć.

Na koniec dzisiejszej relacji powróćmy jeszcze do projekcji konkursowych. W poniedziałek poza "Slumdog Millionaire" pokazano jeszcze dwa filmy, których operatorzy walczą o Złotą Żabę: "Elitarni" i "33 sceny z życia". Ponieważ jednak oba obrazy są już dostępne w kinowej dystrybucji, a my na ich temat pisaliśmy wielokrotnie, tutaj chciałem tylko krótko zanalizować się im od strony konkursowej.

Co do "Elitarnych", to zdjęcia są najlepszym elementem całego filmu. Historia jest zbyt pozytywistyczna i oklepana. O favelach wszyscy opowiadają w ten sam sposób i "Elitarni" zdecydowanie nie wytyczają tu żadnych nowych trendów. Jednak surowe zdjęcia Luly Carvalho bardzo dobrze oddają życie w brazylijskich slumsach. Obraz wgryza się w materię rzeczywistości unosząc z sobą wyrwane zębami (obiektywem?) kęsy.

Bardzo przypadły mi do gustu zdjęcia z "33 scen z życia". Są dość nietypowe jak na polskie kino (przynajmniej to powszechnie dostępne). Szumowska i Englert mają bardzo dobre wyczucie przestrzeni i świetnie radzą sobie z kompozycją obrazu. Dzięki temu można na ekranie zobaczyć kilka nietypowych ujęć, które więcej mówią niż czterostronicowe dialogi. Naprawdę kawał dobrej operatorskiej roboty.

A co nas czeka czwartego dnia festiwalu? Kolejny obraz inspirowany wojną w Iraku "The Hurt Locker", a przede wszystkim nowy Clint Eastwood. Czy "Oszukana" będzie dla Angeliny Jolie lepszym aktorskim doświadczeniem od "Mighty Heart"? Zamierzam się tego dowiedzieć i oczywiście nie omieszkam podzielić się z Wami wrażeniami.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones