Od jutra na ekranach kin "Obcy: Romulus" w reżyserii Fede Alvareza - kolejna odsłona realizowanego od blisko pół wieku kultowego cyklu horrorów science fiction o kosmicznym drapieżcy ksenomorfie. Z tej okazji postanowiliśmy ocenić wszystkie dotychczasowe filmy serii w porządku od najgorszego do najlepszego.
Już "Obcy kontra Predator" obniżał standardy serii "Obcy": z poziomu ambitnego gatunkowego wizjonerstwa spadliśmy do piaskownicy, gdzie da się co najwyżej malowniczo zderzać figurki. "Obcy kontra Predator 2" przebija jednak podłogę i ląduje w piwnicy kina klasy B. Sam pomysł, by wrzucić Ksenomorfy i Predatorów w małomiasteczkową amerykańską scenerię jest jeszcze całkiem odświeżający. Niestety, stający za kamerą bracia Greg i Colin Strause'owie nie potrafią wycisnąć z tego konceptu wiele poza krwią i flakami. Jeśli gore nie jest dla Was atrakcją samą w sobie, nie znajdziecie w tym filmie wiele. Zakładając, że w ogóle uda Wam się coś zobaczyć: produkcję powszechnie krytykowano za mętne oświetlenie oraz niechlujny montaż i trudno nie zgodzić się z tymi zarzutami. Nie żeby w ogóle było tu co albo kogo oglądać: ludzcy bohaterowie są dla twórców tym, czym dla dwóch ras kosmicznych drapieżców: mięchem armatnim. W rezultacie Obcy i Predator uprzykrzają tu życie nie tylko sobie, ale i widzom.
"Obcy kontra Predator" to nie tyle dzieło filmowców co księgowych. Cynicznie wykalkulowany produkt mający przyciągnąć do kin fanów dwóch legendarnych potworów będących własnością wytwórni 20th Century Fox. Do wykonania planu biznesowego zatrudniono Paula W.S. Andersona, reżysera adaptacji gier wideo "Mortal Kombat" i "Resident Evil". Mówiąc delikatnie, nie jest to twórca tego samego kalibru co Ridley Scott, James Cameron czy David Fincher. W jego filmie tytułowi kosmiczni drapieżcy zostają w sprowadzeni do ról action figures. Z kolei postaci ludzi okazują się kiepsko napisanymi, pozbawionymi cienia charyzmy i inteligencji manekinami, nad którymi Obcy i Predator mogą się do woli znęcać. Dodajcie do tego brak napięcia i klimatu, a także cyfrowe efekty specjalne, które źle zniosły próbę czasu. P.S. Czy wspominaliśmy, że był to pierwszy i ostatni zarazem film o Ksenomorfie z "dziecięcą" kategorią wiekową PG-13? Nic więcej nie trzeba dodawać.
"Obcy: Przymierze" ma w sobie ciekawy film i jest to ten film, który ewidentnie interesuje Ridleya Scotta. Chodzi o duchowy sequel "Blade Runnera": opowieść o dwóch androidach Walterze i Davidzie, którzy różnią się w swoim podejściu do ludzi – jeden chce być im równy, drugi czuje się od nich lepszy (to nie przypadek, że słucha akurat Wagnera). Niektórzy śmiali się ze sceny, w której Michael Fassbender uczy Michaela Fassbendera gry na flecie, ale to tu jest serce tego filmu i tu jest prawdziwa stawka historii. Problem jest taki, że... "Przymierze" miało być filmem o Obcym. A Scott niestety wybiera najbardziej rutynową, bezpieczną ścieżkę kręcenia sequela: pożycza trochę z dwóch najpopularniejszych części ("Ósmego pasażera Nostromo" oraz "Decydującego starcia") i powtarza. Spektakl ludzkiej głupoty (wychodzenie na obcą planetę bez masek, generalne potykanie się o własne nogi) ładnie kontrastuje tu z doskonałością Fassbenderoidów, ale też irytuje i – nawet gorzej – nudzi.
Stojący za sterami "Przebudzenia" francuski reżyser Jean-Pierre Jeunet, najlepiej znany wówczas z czarnej komedii "Delicatessen", zdecydował się odejść od ustanowionej przez poprzedników konwencji. Wprowadza widza w surrealistyczny świat, wypełniony groteskowymi wizjami i nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Konwencja filmu sci-fi umożliwiła mu przywrócenie do życia bohaterki, która zginęła w pamiętnym zakończeniu trzeciej części, wyreżyserowanego przez Davida Finchera "Obcego 3" (Ripley na pewno by tego nie chciała). Podrasowana DNA ksenomorfa protagonistka staje się przez to B-klasową twardzielką, superbohaterką na miarę najtisowego akcyjniaka. Choć "Przebudzenie" nie dorównuje monumentalnemu poziomowi "8. pasażera »Nostromo«" czy "Decydującego starcia", wciąż stanowi interesujące dopełnienie serii, które rozbudowuje jej mitologię. Ogląda się z mieszanką nostalgii i ciekawości oraz świadomością, że twórcze ryzyko nie zawsze się opłaca.
Wielce oczekiwany i ostatecznie rozczarowujący zagorzałych fanów serii prequel Ridleya Scotta z perspektywy czasu ogląda się z dużym entuzjazmem. Być może to kwestia oszukanych oczekiwań i potraktowanej na serio głównej zasady uniwersum – zamiast „więcej, mocniej, lepiej” po prostu „radykalnie inaczej”. Film zapowiadany jako geneza jednej z najstraszniejszych kreatur w historii kina wyjątkowo przyciąga bowiem czymś innym niż oślizgłym cielskiem Ksenomorfa. Dla reżysera "Prometeusz" staje się pretekstem do snucia pełnoskalowej, podniosłej refleksji nad stworzeniem ludzkości; to ambientowy horror przestrzenny, ekspedycja do źródeł człowieczeństwa i erudycyjny zapis z obaw, lęków i kompleksów wobec ręki boga. Film Scotta ma swoje problemy. Logika zdarzeń bywa nieznośnie zaburzona, bohaterowie zachowują się infantylnie, a najwięcej charakteru ma w sobie zdystansowany android David (Michael Fassbender). Nic to jednak. "Prometeusz" co rusz wyskakuje z kolejnym fascynującym pomysłem na konstrukcję świata, a jego intelektualny ciężar gniecie cały stos pustawych widowisk sci-fi minionej dekady. Plus ma najlepszą scenę gore, jaką dała nam dotychczas ta seria.
Największym grzechem "Obcego 3" jest to, że jest po prostu w porządku. No bo jak to – po zmieniających historię kina "8. pasażerze Nostromo" i "Decydującym starciu" ciężko przygotować się, że kontynuacja może po prostu nie sprostać absurdalnie wysoko zawieszonej poprzeczce. Debiutujący na stanowisku reżysera David Fincher w "Obcym 3" mierzy się więc ze swoim własnym mission impossible. Jego film korzysta zarówno z nowych dla serii efektów komputerowych i dobrze znanych praktycznych, bawi się punktami wyjścia i buduje śliską atmosferę nowym settingiem. W swoich sensach "trójka" robi wszystko, co sequel powinien – dociska więc znaczeniowy feministyczny pedał do maksimum, wrzucając Ripley w świat zmaskulinizowanego zagrożenia, a pozbawiając bohaterów broni do walki z Ksenomorfem wymusza wzmożoną kreatywność i podnosi stawkę. Ba, jakimś cudem nawet jest w stanie wykroić najbardziej ikoniczne ujęcie w dziejach całej serii. Ciężko jednak powiedzieć, że po latach "Obcego 3" ogląda się analogiczną frajdą, co jego poprzedników. Głupawe efekty komputerowe, jak i kosmo-feministyczna refleksja drugiej fali trącą zdechłym gryzoniem, a w zespoleniu z komiksowo nakreślonym światem tworzy to film regularnie wytrącający z gęstej atmosfery niebezpieczeństwa. Żaden inny film nie zestarzał się tak kiepsko, ale żaden inny nie miał też na sobie takiej presji, by za wszelką cenę nowatorsko eksperymentować.
Nie sposób pisać o tym tytule bez częstego posiłkowania się przedrostkiem "naj". "Obcy: decydujące starcie" to nie tylko nie tylko drugie najbardziej udane widowisko o ksenomorfie. To także jeden z najważniejszych filmów science fiction, najdoskonalszych sequeli, wreszcie najlepszych dzieł w karierze Jamesa Camerona. Kręcąc kontynuację "8. pasażera Nostromo", kanadyjski reżyser zachował się jak rasowy autor: zamiast kopiować oryginał, wziął z niego to, co najlepsze, i osadził w ramach zupełnie nowej konwencji. W efekcie otrzymaliśmy spektakularne kino akcji, które mimo blisko czterdziestu lat na karku nadal wgniata w fotel. Jakby tego było mało, powracająca w roli RipleySigourney Weaver stworzyła tu najlepszą rolę w całej karierze - jej bohaterka nie jest już walczącą o przetrwanie zimną profesjonalistką, lecz wiedzioną instynktem macierzyńskim nieustraszoną wojowniczką. Jak przypomina nam hasło reklamowe filmu: This time it's war!
Rozmowa o pierwszym miejscu tego rankingu sprowadziła się do wyboru między "8. pasażerem »Nostromo«" Ridleya Scotta a "Decydującym starciem" Jamesa Camerona. Choć oba te filmy są doskonałe, naszym zdaniem palma pierwszeństwa należy się pierwszemu z nich. Scott po mistrzowsku zbudował napięcie, podbijając klaustrofobiczną atmosferę tytułowego statku kosmicznego perfekcyjnie dobraną muzyką Jerry'ego Goldsmitha. Wspomnienie sceny, w której ksenomorf wyskakuje z klatki piersiowej jednego z członków załogi do dziś prześladuje nas w koszmarach – a zapewne też ekipę i aktorów, którym reżyser nie zdradził, jak dokładnie będzie wyglądać ta scena. Wybór Sigourney Weaver jako głównej bohaterki (w pierwotnej wersji scenariusza Ripley miał być mężczyzną) pozwolił wnieść dzieło na nowy wymiar, czyniąc z tego doskonałego horroru sci-fi metaforyczną opowieść o strachu, jaki budzi kobieca cielesność. Aktorka stworzyła ikoniczną kreację, która zapewniła jej miejsce w historii kina.