Wyjątkowych doświadczeń nie da się powtórzyć. Ale raz za razem twórcy starają się przynajmniej nawiązać do swoich największych sukcesów i ponownie je zmonetyzować. Kontynuacje opowiedzianych historii rzadko nawiązują do poziomu oryginału, co najlepiej potwierdzą tytuły z tej listy. Wystarczy obojętnie wypowiedzieć się na temat jednego z nich, a obrazę odczują zarówno oddani fani, jak i zajadli przeciwnicy. W tym rankingu przyglądamy się filmowym kontynuacjom, które do dziś są tematami gorących dyskusji między widzami.
Fani spierają się od lat. Czy te sequele dorastają do pięt oryginałów
Musiało minąć prawie 20 lat, aż Steven Spielberg zdecydował się wrócić do przygód najsłynniejszego archeologa świata. Harrison Ford został zwerbowany dzięki gigantycznej gaży. Dodatkowo na ekranie miała powrócić niewidziana od pierwszej części cyklu Karen Allen. Nowymi dodatkami do obsady byli też Shia LaBeouf, Cate Blanchett i John Hurt. Same rozpoznawalne nazwiska – w powietrzu było czuć woń nadchodzącego sukcesu. Wytwórnia Paramount mogła liczyć pokaźne zyski, ponieważ wpływy z kin wyniosły niespełna 800 milionów dolarów. Jednak zarobione pieniądze nie odzwierciedlają reakcji widzów na czwarty film uwielbianej serii. Jednym nie spodobał się wątek nadnaturalny, nieodłączny element każdego z filmów o Jonesie; innym sam pomysł na inspiracje serialami i filmami o UFO z lat 50. Niektórzy wskazywali wyraźnie, że wraz z mnogością efektów komputerowych widowisko utraciło magię poprzednich części – w "Królestwie Kryształowej Czaszki" nie było widać awanturniczego ducha. Plany na ostatnią część cyklu pojawiły się dopiero półtorej dekady po premierze czwartego filmu. Rozczarowujący kinowy debiut "Artefaktu przeznaczenia" udowodnił jednak, że dla dzisiejszych widzów Indiana Jones to już tylko eksponat muzealny.
Christopher Nolan otworzył swoją trylogię od niezłego "Batman - Początek". Poprzeczkę podniósł wysoko swoim kolejnym dziełem – "Mroczny rycerz" z miejsca zaczął być wymieniany w gronie najlepszych filmów superbohaterskich w historii. Nic dziwnego, że oczekiwania wobec ostatniej odsłony były ogromne. "Mroczny Rycerz powstaje" zwiastował kolejne niespodzianki, które zadowolą fanów komiksowego uniwersum DC. Anne Hathaway wcieliła się w Kobietę-Kot, a Tom Hardy przywdział kostium antagonisty Bane’a. Jednak po premierze zapał fanów szybko ostygł. Reżyserowi nie można odebrać wizjonerskiego podejścia do świata przedstawionego, ale domknięcie opowieści zasługiwało na lepiej napisany scenariusz. Przeładownie pobocznymi wątkami, wiele drugoplanowych postaci miało rozmyć najlepsze aspekty poprzednich odsłon, pozostawiając zbyt wiele miejsca na pospieszaną nijakość, wyrokowali nieprzychylni widzowie. Negatywnych głosów nie podzielali jednak wszyscy oglądający, którzy pozytywnie oceniali całość, podobnie jak wkład angielskiego reżysera w obraz kina superbohaterskiego.
Najsłynniejsza saga w historii kina dostała swoje rozwinięcie po niepełnej dekadzie od ostatniego filmu z tak zwanej trylogii prequeli. "Przebudzenie mocy" stworzyło bezpieczny pomost między galaktyką bez George’a Lucasa a nowymi rządami Disneya. Ósmy film cyklu mógł pozwolić sobie zatem na obranie własnego kierunku w dalszym rozwoju sagi. Jednak część fanów nie przyjęła "Ostatniego Jedi" jak dzieła ze swojego ulubionego uniwersum. Reżyser Rian Johnson – zamiast odważnego zabrania widzów w nową, ekscytującą przygodę – wysłał ich do świata, którego nie rozpoznali. Przekora w przedstawianiu nieodkrytych światów, pokazaniu znanych bohaterów i wymyśleniu kolejnych herosów spotkała się z głośnym sprzeciwem. Presja wysyłała plany na kolejne odważniejsze produkcje poza orbitę zainteresowań korporacji.
Metallica ponoć skończyła się na "Kill 'Em All", a "Matrix" na pierwszej części. Nie sposób zliczyć fanów zarówno jednej, jak i drugiej opcji, a także zagorzałych przeciwników. Po dwóch stronach barykady stają opinie, których obrońcy walczą jakby miało nie być jutra. Entuzjaści całej trylogii filmów o świecie ukrytym pod zasłoną pozornej normalności podkreślają, że w 2003 roku "Rewolucje" i "Reaktywacja" stanowiły ewenement na skalę całego kina. W rok pojedynczy sukces został zmieniony w całą franczyzę, która nigdy nie doścignęła wielkości jedynki, ale też dodała więcej elementów zajmującego uniwersum. Czy epickie sceny pościgów i walk uzasadniały stworzenie kolejnych dwóch części? Część publiki wątpi w dobroduszność sióstrWachowskich, które nie wypełniły kolejnych czterech godzin rozrywki sycącą treścią. Obie zwaśnione grupy pogodziła już jednak premiera rozczarowującego widowiska "Matrix Zmartwychwstania" w 2021 roku.
Steven Spielberg powrócił do swojego megahitu, tworząc kontynuację w duchu oryginału. Na stanowisko scenarzysty przywrócił znanego z pierwszego "Parku" Davida Koeppa. Jednak tym razem na stanowisku nie dołączył do niego autor literackiego pierwowzoru Michael Crichton. Tym samym jego sequel – wydany w 1995 roku – stał się jedynie inspiracją dla kolejnego filmu. Historie z kart powieści i ekranu otrzymały jednak bardzo podobne, mieszane opinie. Przez opowieść przebijało się stare porzekadło: sequel zrobiony według zasady "więcej, bardziej, mocniej". Zamiast jednego tyranozaura mamy całą rodzinkę; zamiast kilku gatunków na wolności – przedstawicieli każdej z epok, pogrupowanych w stada, wabionych do parku rozrywki w San Diego. "Zaginiony Świat" nie udaje nawet, że jest czymś więcej niż filmem akcji, w którym główne role grają szczęki i pazury dinozaurów. Nawet ręka wybitnego reżysera nie uchroniła nowego filmu przed potknięciami oddalającymi film od perfekcyjnego oryginału.
Daniel Craig rozwiał wszelkie wątpliwości dotyczące roli jako 007, gdy wszedł w garnitur agenta w filmie "Casino Royale". Zanim na ekranach pojawiło się "007 Quantum of Solace", niewielu miało wątpliwości, że producenci cyklu trafili z castingiem w 10. Nowy James Bond miał powrócić w kolejnej odsłonie. Wyczekiwanie przerywały jednak pogłoski o problemach z produkcją. Trwający cykl powstawania filmu przerywały poważne wypadki kaskaderów czy gwiazdy, a także strajk hollywoodzkich scenarzystów, który powstrzymywał produkcję przed koniecznymi poprawkami do napisanej historii. Zarys miał zostać dostarczony zaledwie dwie godziny przed oficjalnym rozpoczęciem protestu. To, co pojawiło się w kinach, nie mogło więc dorównać wartkiej i skondensowanej historii z poprzedniego filmu. Pomimo niezłego wyniku finansowego, drugi film Craiga ocenia się raczej mieszanie. Głosy chwalące "Quantum" zwykle oddają wyłącznie osobiste preferencje widzów, fanów zmienionej formuły serii i odtwórcy głównej roli.
Fani serii "Obcy" żyją życiem szczęśliwych ludzi. Jeśli film z serii się udał, jest to prawdziwe arcydzieło. Jeśli nie wszystko zagrało, przynajmniej można zobaczyć interesującą wizję reżysera. W latach 90. za kontynuację arcydzieła Ridleya Scotta "Obcy - 8. pasażer "Nostromo"" zabrał się James Cameron, twórca "Terminatora". Na ekranie doszło do prawdziwego starcia dwóch wizjonerów. Pierwszy postawił na powolne budowanie napięcia, aby pokazać horror w kosmosie z udziałem potwora nie z tego świata. Drugi wyszedł z założenia, że kotara opadła i stwór kryjący się w cieniu musi wyjść na zewnątrz. Ksenomorfa otoczył wianuszkiem kolegów i wysłał wprost pod lufy Kolonialnych Marines. Zmiana perspektywy okazała się elementem wyróżniającym serię (zwłaszcza w prequelach "Prometeusz" i "Obcy: Przymierze", które na nowo opowiedziały historię uniwersum). Jednym do gustu przypadła gotycka wizja walki z niewidzialnym wrogiem, a innym strzelanina z udziałem potężnych karabinów i setek przeciwników.
Trylogia Sama Raimiego dostarczyła fanom Spider-Mana wiele radości. Jednak trzecia odsłona pozostała tą najchłodniej przyjętą częścią. Może na odbiór wpłynęły wygórowane oczekiwania, może świadomość, że reżyser rozumie swojego bohatera i znalazł sposób ma pokazanie tego na ekranie. Zespół odpowiadający za film przeliczył się jednak ze swoimi szacunkami. Widowisko dostało aż trzech antagonistów, ale chęć do zniszczenia Człowieka-Pająka nie wystarczyła im do stworzenia udanych złoczyńców. "Spider-Man 3" został zapamiętany przede wszystkim dzięki memom. Tańczący Tobey Maguire podbił Internet, ale nie sprawił, że produkcja została uznana przez wszystkich za widowisko tworzone z półuśmiechem. Lekki ton i komediowe elementy w oczach niektórych spisały film na straty. Współcześnie jest to poczytywane raczej jako zaleta.
Po latach jest jasne, że data premiery drugiego "Terminatora" była dniem sądu dla całej serii. Nawet jeśli James Cameron angażował się jako producent w jedną z kolejnych odsłon, nigdy nie dotarła ona do poziomu pierwszych filmów cyklu. Przychylnym (ale przymrużonym) okiem część widzów patrzy jeszcze na część trzecią w reżyserii Jonathana Mostowa. "Bunt maszyn" rozpoczyna się dekadę po "T2", gdy Johna Connora ponownie dotyka niebezpieczeństwo. Kolejny, jeszcze bardziej zaawansowany robot z przyszłości zostaje wysłany do czasów współczesnych, aby unieszkodliwić przyszłego przywódcę ruchu oporu. Do pomocy rusza jednak jego stary znajomy, zaprawiony w bojach T-800. Znana formuła zyskała swoich fanów, ale przeciwnicy wytykali jej odtwórczość. Sam reżyser przyznał, że spodziewał się takiego odbioru i porównał swój film do widowiska "Zaginiony Świat: Jurassic Park". W obu przypadkach poprzednicy byli dziełami epokowymi, niemożliwymi do pokonania przez nowe twory.
Kiedy powstaje kontynuacja popularnego filmu, pierwszym pytaniem od publiczności jest zwykle: "a po co?". Wątpliwości wydają się zasadne, gdy seria dostała już perfekcyjne zakończenie. "Toy Story" domknęło już trylogię, wieńcząc opowieść najlepszym filmem cyklu. Minęła prawie dekada, a na ekranach dzieci i dorośli z całego świata ponownie przeżywały przygodę z Chudym i Buzzem w rolach głównych. Abstrahując od skądinąd dobrej formy twórców ze studia Pixar, epilog w postaci części czwartej musiał być ciosem w miękkie podbrzusze kawałka grupy, która dorastała z poprzednimi, nowatorskimi animacjami. Kurz opadł, Disney policzył zarobione miliony i już przygotowuje część piątą. A po uroczym zakończeniu "Toy Story 4" zadawane za każdym razem pytanie znowu staje się aktualne.