Dude. Koleś. Jeff Bridges. Nie jest aktorem szczególnie utalentowanym ani charyzmatycznym. Trudno porównywać go z Alem Pacino, Robertem de Niro, czy – z innej metrykalnej półki – Danielem Day-Lewisem, a jednak podczas gdy taki Robin Williams od lat dryfuje w przygnębiającej filmowej drugiej lidze, Bridges wciąż gra w filmach głośnych i prestiżowych. Prawdopodobnie dostanie w tym roku Oscara.
SCHODY DO NIEBA
Popkultura, której ważną częścią jest kino, ma swoje określone prawidła. Owszem, doceniamy unikatowość określonych artystycznych propozycji, ale potrzebujemy również identyfikacji polegającej na zobaczeniu w kinie kogoś najzupełniej zwyczajnego. Czasami dowcipnego, często wulgarnego. Na tym między innymi polegał niegdyś fenomen popularności
Himilsbacha i
Maklakiewicza, a dzisiaj, z trochę innej beczki,
Borysa Szyca.
Jeff Bridges to amerykański
Himilsbach i
Maklakiewicz w jednym. Ktoś z was. Jeden z nas. Zasłużył na status weterana w boju – oczywiście nie tylko ze względu na role weteranów w alkoholu. W wywiadach, z rozbrajającą szczerością opowiada o olewaniu środowiska filmowego, miłości do gitary, "maryśki" i "alko" we wszelkich postaciach. Rysuje komiksy, maluje abstrakcje, gra na gitarze, używa trunków i zażywa życia. Wymarzony hollywoodzki outsider, grający amerykańskich outsiderów: w przetłuszczających się włosach, z gitarą i z rozwianymi, siwiejącymi piórami, przemierza amerykańskie bezdroża. Stairway to heaven.
Jest dobry i wiarygodny. Zbiera komplementy od oscarowych akademików, peany na jego część wypisywała niegdyś Pauline Keal, ale
Bridgesa uwielbia także młodzież licealna, lokalna gangsterka i szara strefa. Chyba wszyscy go lubimy. Lata picia i grania w filmie, zrobiły swoje. Nie musi szczególnie się wysilać. W
"Szalonym sercu" sprawia wrażenie naturszczyka. Gra siebie. Żadnego wysiłku, rozkładania postaci na czynniki pierwsze, psychologizowania: pełen luz. Czy na pewno?
Tadeusz Konwicki pisał w
"Kalendarzu i klepsydrze" o
Himilsbachu: "Nie jest jak dziecko. Wie, co robi. Uszanujcie tajemnicę tego polskiego
Prousta skrytego w cieniu budki z piwem".
Jeff Bridges również dobrze wie, co robi. "Kino kinem, ale w życiu najważniejsza jest zabawa" – powtarza z wdziękiem w niemal każdym wywiadzie. I o wiele chętniej rozprawia o komiksach, których jest autorem, piosenkach i pasji fotograficznej, niż o filmach. "Podczas pracy nad naszym filmem sprawiał wrażenie jakby urwał się z plaży L.A." – twierdzi
Robert Duvall, grający w
"Crazy Heart" niewielką rolę przyjaciela Bad Blake'a (Bridges). Gdyby jednak nie
Bridges, filmowa opowieść o Bad Blake'u – postaci wzorowanej na biografiach m.in.
Wille'ego Nelsona,
Johnny'ego Casha,
Krisa Kristoffersona i
Waylona Jenningsa, w ogóle nie przebiłaby się do kin, o nominacjach do Oscarów nie wspominając. To typowa druga liga. W każdym punkcie przewidywalna historia z morałem, opowiadająca o klęsce i szansie na odkupienie.
Scott Cooper, reżyser
"Szalonego serca", nie jest
Darrenem Aronofsky, który w
"Zapaśniku" potrafił przetworzyć konwencjonalną historię o upodleniu niegdysiejszego herosa wrestlingu w przejmującą opowieść o śmierci wszystkich marzeń i ambicji. Natomiast już kreacje
Mickeya Rourke'a i
Jeffa Bridgesa są porównywalne. To mimowolne, ale ciekawe zestawienie. O ile rola Randy'ego Robinsona była dla
Rourke'a wszystkim, o tyle Bad Blake to bridgesowska bułka z masłem. Powtórka z powtórek. Znowu zagrał to, co lubi najbardziej. Zniszczoną chlaniem i używaniem gwiazdę po przejściach, niegdyś wielkiego idola country, podgrywającego dzisiaj stare kawałki w drugorzędnych knajpach i unicestwiającego się na własne życzenie. Jak w każdej tego typu opowieści jest także święta amerykańska dziewczyna - Jean Craddock (bardzo dobra rola
Maggie Gyllenhaal), dziennikarka zakochana w Blake'u po uszy. Jest również mały, uroczy chłopczyk – syn Jean – widzący w starym, wiecznie pijanym, ale sympatycznym zgredzie tatusia. No i oczywiście amerykańska prowincja. Przestrzeń, tanie bary, jankesi, kowboje i straszliwe buty kowbojki. Wszystko, co przewidywalne. Natomiast
Bridges w całej przewidywalności roli sprawia nam niespodziankę.
Na pierwszy rzut oka wszystko w
"Crazy Heart" jest gładkie i niezaskakujące. Warto jednak obejrzeć film
Coopera dwukrotnie, albo chociaż uważnie przyjrzeć się z kilku wybranym scenom z udziałem
Jeffa Bridgesa, żeby zrozumieć siłę tego aktorstwa. Pozornie oglądamy wciąż tego samego faceta: na kacu albo przed piciem. Reinkarnacje ról i postaci, które
Bridges z powodzeniem grywał w ostatnich latach – na przykład Noaha w
"Krainie traw" Terry'ego Gilliama lub "Kolesia" w
"Big Lebowskim". Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Wystarczy zanalizować jedną tylko scenę w barze, w której Blake "opiekuje się" synkiem Jean i prześledzić dokładnie sposób, w jaki aktor podnosi plecak zaginionego dziecka, albo gdy desperacko poszukuje chłopaczka na ulicach nieznanego miasta, żeby docenić rzeczywisty wkład aktora w powodzenie filmu. To mistrzowska scena: nie ze względu na finezję scenariuszowego konceptu albo intrygującą reżyserię, tylko poprzez aktorską samoświadomość. Twarz, mimika, czy szerzej – mowa ciała
Jeffa Bridgesa, w jednej chwili zmieniają się diametralnie. Bad Blake nie jest już ani "bad" ani "good": biegnąc i wołając chłopca, którym miał się opiekować - półpijany, półprzytomny, utykający na lewą nogę - na wszystkich dostępnych stopklatkach z dzieciństwa, młodości i dorosłego życia, wyświetla paradę własnych, straconych szans, przegranych ambicji, niepowodzeń, nieudanych wyborów. Całe wiadro klęsk. Nie ma już czego zbierać, nie ma dokąd iść. Ostatnia osoba, która mu zaufała naprawdę, właśnie została zdradzona. Blake w interpretacji
Bridgesa jest w tej krótkiej sekwencji mistrzem cierpienia. Kimś, kto przyjął ból istnienia jako mimowolną część własnego charakteru. Przez lata racjonalnie wypracowywał sobie kolejne maski. Freaka, playboya, świrusa i alkoholika - ale wewnątrz pozostał tym samym samotnikiem, depresyjnym cieniem własnych marzeń. Żałosny, przejmujący widok.
Opisałem tylko jedną tego typu scenę z udziałem
Bridgesa – w
"Szalonym sercu" jest ich więcej. Mniejsza o to, ile wysiłku kosztowały aktora, liczy się efekt. Lepszy od filmu.
SUPER-KOLEŚ
Aktorstwo miał we krwi. Pochodzi ze znanej filmowej rodziny: rodzicami Jeffa byli również aktorzy -
Dorothy Simpson Dean i
Lloyd Bridges (kilkaset ról na koncie, przede wszystkim w filmach telewizyjnych – ale w ostatnich latach także slapstickowa kreacja admirała Bensona w popularnej serii "Hot Shots!"), karierę w filmie zrobił również starszy brat
Jeffa,
Beau Bridges - Frank Baker we
"Wspaniałych braciach Bakerach".
Nic zatem dziwnego, że
Jeff po raz pierwszy na planie pojawił się już jako dzieciak, grając w towarzystwie taty. Potem przyszedł czas na obowiązkowy bunt –
Bridges zaciągnął się do wojska, a następnie (zbyt) długo wciągał kokę, ale aktorstwo i tak było mu pisane.
Ma dzisiaj na koncie kilkadziesiąt ról filmowych. Lepszych, gorszych, również nijakich. Aktorsko przegrywał zarówno wtedy, gdy zbyt mocno chciał eksperymentować ze swoim plebejskim wizerunkiem (
"Zachłanne miasto" - 1972,
"Sposób Cuttera" - 1981), jak i wówczas, gdy wplątywał się w z założenia wielkie, komercyjne produkcje: finansową klapą był remake
"King-Konga" (1976), w którym grał Jacka Prescotta,
"Wrota niebios" (1980)
Michaela Cimino, czy kolumbryna science fiction -
"Tron" z 1982 roku. Bo
Bridges w Hollywood był zawsze swojakiem i najlepiej wychodziły mu role everymanów. Przed
"Szalonym sercem" czterokrotnie nominowany od Oscara – za wspaniałą, debiutancką kreację Duane'a Jacksona w
"Ostatnim seansie filmowym" (1971)
Petera Bogdanovicha, drugoplanową rolę "Lekkiej Stopy" w
"Piorunie i Lekkiej Stopie" (1974)
Michaela Cimino, kosmity w
"Gwiezdnym przybyszu" (1984)
Johna Carpentera i prezydenta w
"Ukrytej prawdzie" (2000)
Roda Luriego. Bardzo ważne w jego biografii są także role we
"Wspaniałych braciach Bakerach" (1989), reportera radiowego w
"Fisher Kingu" (1991), wreszcie wiarygodna, dramatyczna kreacja architekta który przeżył katastrofę samolotową w
"Bez lęku" (1993)
Petera Weira. Lubię również "martwego"
Bridgesa w
"Krainie traw" (2005)
Terry’ego Gilliama. Ta udana adaptacja głośnej powieści
Mitcha Cullina to historia Alicji, która w krainie czarów, po drugiej stronie lustra, zobaczyła kilka trupów, zawistne główki lalek oraz złą, pokąsaną przez pszczoły wiedźmę. Jeliza-Rose rusza do Teksasu w towarzystwie ojca (
Jeff Bridges). Tatuś kiedyś grał bluesa, ale teraz gra głównie ćpuna. To jego życiowy hit. I zarazem finał, bo
Bridges w tym filmie malowniczo umiera i turpistycznie gnije, a podczas gdy ciało tatusia psuje się na stryszku, "buszująca w zbożu" Jelize-Rose uczy się życia i umierania, poznaje smak miłości i zapach seksu. I dorasta. W krainie traw…
Jednak nie byłoby zapewne ani Bad Blake'a w
"Szalonym sercu", ani Noaha w
"Krainie traw" bez "Kolesia" w
"Big Lebowskim" (1998) braci Coen. Dude to wizytówka
Jeffa. Jego znak formowy. Rola "Kolesia", wiecznego hippisa, była nie tylko pisana przez Coenów specjalnie z myślą o
Bridgesie, ale wręcz wzorowana na jego postaci. To film o Jeffie – podkreślali Coenowie: jego rozbrajającej naiwności, uroku osobistym i niepasującej do Hollywood abnegackiej postawie. Jeffrey Lebowski (zbieżność imion nieprzypadkowa) stał się postacią niemal ikoniczną. Uosabiał typ, który wzbudza mimowolną sympatię. Zatracając się w życiu, nie zapomniał ideałów. Podczas gdy jego rówieśnicy od dawna siedzieli w biurach, przy garach i dzieciach, "Dude" nadal miał w głowie flower & power. Hippis jak z obrazka. Nieobecny, zabawny, ale wcale nie groteskowy.
Bridgesowi (oraz braciom Coen) zawdzięczamy jeden z najsympatyczniejszych portretów freaka w kinie ostatnich lat. W
"Szalonym sercu" znowu jest zresztą Dude'em. "Koleś" spotyka Bad Blake'a. Idziemy razem na piwo. Dobrze nam się rozmawia. Nawet to okropne country w końcu przestaje przeszkadzać. Przecież bardzo się lubimy. Bo Jeff to również nasz "koleś", nasz Dude. Bardzo fajny gość.