Artykuł

TONY SCOTT: Rzemieślnik z batutą

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/TONY+SCOTT%3A+Rzemie%C5%9Blnik+z+batut%C4%85-88150
Po jego tragicznej śmierci nikt nie napisze, że umarł ostatni wielki artysta amerykańskiego kina, nikt nie będzie się rozczulał nad tym, że oto X Muza straciła wizjonera, który zmienił filmową historię. Śmierć Tony'ego Scotta odczują jego fani, często nieznający nazwiska reżysera, ale dający się porwać prostym opowieściom jednego z najsprawniejszych rzemieślników, jacy w ostatnich dekadach tworzyli w Hollywood.  

Pytany o pracę z Tonym Scottem Denzel Washington, ulubiony aktor reżysera i najczęściej obsadzany w jego filmach, mówił New York Timesowi: "Patrząc na niego, myślisz: cholera, nie jestem w stanie zatyrać tego faceta. Jestem na miejscu o 4 rano i znajduję Tony'ego gotowego do pracy od jakichś siedmiu godzin. To znaczy, że ten facet nigdy nie wychodzi. Jest twardy i potrafi walczyć. Jest dokładny, zawsze odrabia zadanie domowe. Potrafi kręcić, montować. Potrafi robić wszystko. I kocha to. A to jest zaraźliwe. Gdy wchodzisz na pokład z Tonym, wiesz, że to będzie dobra przejażdżka".
 
O jego pracowitości krążyły legendy. Sam przyznawał, że gdy pracował nad filmem, zasypiał po północy, a wstawał przed czwartą rano, by rozrysować sceny, przeglądać scenariusz, wyszukiwać niedoskonałości. Był tytanem pracy, lecz nigdy nie kręcił filmów z regularnością Woody’ego Allena. Dzielił czas między różne formy twórczości: kręcił reklamy i teledyski, pracował dla telewizji, był producentem.

W cieniu wielkiego brata


Zawsze znajdował się w cieniu Ridleya, o siedem lat starszego brata cieszącego się większą renomą i popularnością w filmowym światku. Podczas gdy twórca "Gladiatora" właściwie od początku wyglądał na zawodnika startującego w królewskiej kategorii wagowej, jego młodszy brat prezentował się najwyżej jako przedstawiciel kategorii lekkopółśredniej. "Nihilistyczna i pesymistyczna wizja reżyserska Ridleya kontrastuje z entuzjastycznym optymizmem Tony'ego. Tony nie byłby w stanie zrobić filmu, w którym dwie główne postaci spadają z klifu, tak jak Ridley nie potrafiłby nakręcić filmu, w którym bohaterowie kończyliby, hałaśliwie bawiąc się na plaży ze swoimi dziećmi" – pisał w 1996 roku Michael Dare w "Daily Variety". I choć upraszczał filmowe wizje świata obu angielskich braci, a z czasem nieszczęśliwe zakończenia dało się znaleźć także w filmach Tony'ego (choćby męczeński finał Denzela Washingtona w "Człowieku w ogniu"), faktem jest, że Ridleya i Tony'ego różniła wrażliwość i intelektualna rozpiętość ich kina.

 

Młodszy Tony znalazł w kinie własną przestrzeń. Nie mógłby mierzyć się z legendą brata – kiedy kręcił swój pełnometrażowy debiut, "Zagadkę nieśmiertelności", Ridley miał już na koncie udział w canneńskim konkursie z "Pojedynkiem" według Conrada, spektakularny sukces "Obcego – 8. pasażera Nostromo" i "Łowcę androidów", jedno z największych arcydzieł kina gatunków. Poprzeczka wisiała wysoko. Nic więc dziwnego, że Tony nie próbował jej przeskakiwać, ale postanowił startować w innej konkurencji.  

Poszedł drogą rozrywki. I nie od razu było wiadomo, że będzie jednym z najrówniejszych i najbardziej kasowych twórców amerykańskiego kina. Mimo udziału takich gwiazd jak David Bowie, Catherine Deneuve i Susan Sarandon debiutancka "Zagadka nieśmiertelności" zarobiła w Stanach zaledwie 7 milionów dolarów. "Hollywood nienawidziło tego filmu – przyznawał po latach młodszy z braci Scott. – "Mówili, że był pretensjonalny i pobłażliwy, bo taki był. (…) Zajęło mi dwa lata, żeby dostać szansę zrobienia następnego obrazu".

Po jego premierze nikt nie mógł zarzucić Tony'emu Scottowi, że jego filmy na siebie nie zarabiają. Od premiery "Top Gun" zarobił ponad 350 milionów dolarów, a w 1987 doczekał się nawet kilku technicznych nominacji do Oscara i otrzymał Złotą Statuetkę za najlepszą piosenkę, "Take My Breath Away" zespołu Berlin. Scottowi niepotrzebne były indywidualne nagrody. Liczył się sukces filmu jako biznesowo-artystycznego projektu.


"Top Gun"

To właśnie przy pracy nad "Top Gun" Tony Scott nawiązał zawodowe przyjaźnie, które pozostały mu na całą resztę kariery. Tutaj po raz pierwszy pracował z Jerrym Bruckheimerem, czyli hollywoodzkim Królem Midasem. Na planie opowieści o dzielnym lotniku spotkał Jeffreya L. Kimballa, operatora swych pięciu filmów, dźwiękowca Kevina O'Connella, z którym pracował aż dwanaście razy, i Chrisa Lebenzona, montażystę dziewięciu swych obrazów. Bez nich nie byłoby reżyserskiej kariery Tony'ego Scotta. Jego reżyserska renoma opierała się bowiem na reputacji znakomitego rzemieślnika, pracowitego, pomysłowego, panującego nad każdym detalem filmowej roboty i świetnie współpracującego z resztą ekipy.

Kamera, akcja!

Warsztatowa sprawność wyniosła go w hollywoodzkiej hierarchii, a kolejny film "Gliniarz z Beverly Hills II" tylko umocnił jego pozycję. W samych Stanach zarobił przeszło 150 milionów. Kasowe sukcesy umocniły w Tonym wiarę w siebie jako twórcę rozrywkowego kina gatunków. Kiedy więc Ridley dostawał nominację do Oscara za "Thelmę i Louise", Tony otrzymywał od MTV nagrodę dla najlepszej sceny w kinie akcji dzięki świetnemu "Ostatniemu skautowi". Podczas gdy już pierwsze filmy zapewniły Ridleyowi miejsce w podręcznikach historii kina, beztrosko rozrywkowe kino Tony'ego nie przyciągało smętnych spojrzeń festiwalowych jurorów.



Ściągało za to widownię. Na przestrzeni trzech ostatnich dekad jego filmy zarobiły przeszło dwa miliardy dolarów, a przeciętny obraz podpisywany przez Tony'ego Scotta tylko za oceanem generował przychód w wysokości 68 milionów dolarów. Niewielu może się pochwalić tak wysoką średnią. I choć ten wynik zawyżają największe hity: "Top Gun" (358 mln zarobionych na świecie), "Gliniarz…" (300 milionów), "Wróg publiczny" (250 mln) i "Deja Vu" (180 mln), spektakularne klapy zdarzały mu się rzadko.

Nawet wtedy, gdy bawił się w filmowe eksperymenty. A w swym kinie nie unikał gatunkowych mariaży. Śmiało przechodził od jednej do drugiej konwencji: w "Szybkim jak błyskawica" wpisywał się w konwencję filmu sportowego, w "Prawdziwym romansie" mieszał kryminał z romansem, "Ostatni skaut" jest jedną z nielicznych komedii sensacyjnych, które mają i tempo, i poczucie humoru, a "Karmazynowy przypływ" określany bywa najlepszym filmem o łodzi podwodnej, przy którym nie pracował Tom Clancy.
 
Sprawdzając swoje możliwości w różnych filmowych gatunkach, nie bał się sięgać po nowe nazwiska. W "Prawdziwym romansie" przeniósł na ekran scenariusz młodego i jeszcze nieopierzonego Quentina Tarantino (który rzekomo nieco sknocił), a w jednej z ról obsadził Jamesa Gandolfiniego,  nieznanego wówczas aktora, który po latach stał się ikoną telewizji jako Tony Soprano.

 

O swoim kinie wypowiadał się z uroczym dystansem. Żartował, nie prężył muskułów artystycznych ambicji. Gdy dziennikarz portalu cracked.com pytał go o przepis na udany film, z ironią wskazywał, że wszystkie jego filmy kończą się tak samo. "Boże, jak dobrze to wreszcie powiedzieć. Ja nie potrafię kończyć filmów. Nie mam pojęcia, jak robić zakończenia. Wstawiam to samo do wszystkich swoich filmów z nadzieją, że nikt nie zauważy" – mówił dowcipnie, jednocześnie wskazując, że większość jego obrazów kończy się malowniczą rozwałką między dobrymi i złymi, policją i gangsterami.

Bo Scott świetnie czuł męskie kino akcji. Nieprzypadkowo wiele z jego późniejszych dzieł wpisywało się w konwencję thrillera, oferując nam mocne opowieści o bohaterach stających w obliczu zagrożenia. Potrafił łączyć bezmyślną rozrywkę z warsztatową biegłością maskującą niedostatki fabuły, a poczucie humoru czyniło jego filmy lżejszymi. Wystarczy wspomnieć dialogi z "Ostatniego skauta", by zrozumieć, na czym polegał czar autora "Domino": "Groźny to moje drugie imię" – mówił tu bohater grany przez Damona Wayansa, a Bruce Willis odpowiadał: "Moje to Korneliusz. Powiedz komuś, a cię zabiję". Ten humor działa do dziś.  

W drugim szeregu

Ale w jego kinie najważniejsza jest akcja. W świecie Tony'ego Scotta cały czas coś musi się dziać. Gdy w połowie lat 90. odrzucał propozycję reżyserowania "Pięknych dziewczyn", uzasadniał to faktem, że dramatyzm scenariusza przysłonięty został przez estetyczne naddatki.

Sam stawiał na wartkie fabuły. Nie zawsze grzeszyły szczególną oryginalnością. Właściwie – zdarzało im się to niezmiernie rzadko. Ale też Scott nie silił się na fabularne nieoczywistości – opowiadał klasyczne historie, ale robił to tak, aby widz nigdy nie poczuł znużenia. W "Karmazynowym przypływie" odtworzył na ekranie klaustrofobiczną atmosferę zagrożenia, "Wrogiem publicznym" nawiązywał do thrillerów spiskowych modnych w latach 70., w gwiazdorskim "Zawód: Szpieg" stworzył szpiegowską historię godną mistrzów gatunku, a w "Człowieku w ogniu" męskie kino ożenił ze wzruszającą historią przyjaźni, winy i odkupienia.

 

Opowiadał o ludziach stających naprzeciwko zła. Pokazywał maluczkich Dawidów, którzy mierzyli się z Goliatami, uwodził historiami bezbronnych. Nawet gdy opowiadał o byłym najemniku z alkoholowymi problemami, potrafił zrobić z niego postać, której nie można było nie polubić. I choć kolejne jego filmy łączy raczej fabularne podobieństwo niż estetyczna jedność, Tony Scott miał swój styl. Zwłaszcza w ostatnich latach mocno skonwencjonalizował swój język. Przepalone, wybarwione kadry w kolorze żółci i butelkowej zieleni, rwany, nerwowy montaż z charakterystycznymi "stopklatkami" – widzieliśmy je w "Deja Vu" i "Domino", "Człowieku w ogniu", "Metrze strachu"  i "Niepowstrzymanym".  

Choć ukończył prestiżowe studia malarskie w londyńskim Royal College Of Art, nie uważał się za artystę. Karierę zaczynał przecież od kręcenia filmów promocyjnych. W późnych latach stał się specjalistą od efektownych reklam, a klipy tworzone dla BMW, Marlboro czy banku Barclays (z Anthonym Hopkinsem w roli głównej) z pewnością przejdą do historii reklamy. W promocyjnych filmach pokazywał, że ma dystans do języka, który wypracował. Kpił z niego zwłaszcza w "Beat the Devil", krótkometrażowej reklamie BMW z Garym Oldmanem, Clive'em Owenem i Jamesem Brownem, gdzie obok gwiazd muzyki i kina widzieliśmy też pastisz kina akcji z wybuchami, pościgami i galerią czarnych charakterów.

Mimo że związany był z wielkim Hollywood, nigdy nie ograniczał się do reżyserowania fabuł. Był uznanym producentem, który świetnie radził sobie na telewizyjnym podwórku. To on przeniósł na mały ekran swoją "Zagadkę nieśmiertelności", a jako producent zgarniał prestiżowe nagrody za "Obywatela Wellesa", "W czasie burzy" i "Wzbierającą burzę" (oba o Winstonie Churchillu), a także za dokument "Gettysburg", który niedawno oglądać mogliśmy także w polskiej telewizji. Wraz z Ridleyem stworzył sprawny producencki duet, a ich nazwiska widzieliśmy w czołówkach takich seriali jak "Wzór", "Żona idealna" czy "Homeland".

 

Podobno cierpiał na raka mózgu. Nieoperowalny guz mógł odebrać mu twórcze możliwości i uczynić niesamodzielnym. Tony Scott wybrał więc dramatyczne zakończenie swego życiowego filmu. Skacząc z mostu w Los Angeles, zamknął historię artysty, który zamiast pielęgnować swe ego, bez reszty poświęcał się pracy; reżysera, który wierzył w filmowe rzemiosło. Dopiero po jego śmierci wielu dowiedziało się, że to właśnie Tony Scott nakręcił "Top Gun", "Gliniarza…", "Karmazynowy przypływ", "Wroga publicznego", "Zawód: Szpieg" czy "Człowieka w ogniu". Bo w filmach angielskiego reżysera najważniejsze było nie nazwisko autora widniejące w czołówce, ale przyjemność widza. I właśnie dlatego Tony’ego Scotta pamiętać będziemy jako tego, który przez lata dostarczał nam na wskroś rzetelnej rozrywki bez konieczności wychodzenia na pierwszy plan.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones