Felieton

Filmy nieobejrzane

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Filmy+nieobejrzane-102842
Każdy z nas ma filmy nieobejrzane, których się wstydzi, nie dostrzegając, że sama wiedza o ich istnieniu stanowi kapitał i legitymizację naszej pasji do kina. Czy zamiast uciekać wzrokiem, zmieniać temat i zapewniać, że "mamy to na płytce", nie powinniśmy raczej celebrować kina nieobejrzanego – ciesząc się, jak wiele dobra jeszcze przed nami, jeśli tylko zdecydujemy się na jego poznawanie?


"Grawitacja"
Filmy, których nie widzieliśmy, tworzą odrębny kontynent. Można go z grubsza podzielić na ziemie opisane – złożone z filmów, o istnieniu których wiemy – i na właściwą terra incognita tytułów, o których nigdy nie dane nam było usłyszeć. Ta ostatnia kraina jest co najmniej tak przepastna jak kosmos w "Grawitacji" i równie trudna do wyobrażenia: nawet, jeśli przeczytamy od deski do deski leksykon w rodzaju "Leonard Maltin Movie Guide" bądź przebijemy się przez wielokilowe "Videohound’s Golden Movie Retriever" i tak muśniemy zaledwie wierzchołek góry lodowej. Plewy i odrzuty historii nie trwają nawet tam; jedynie archiwiści mogą bawić się w ich odnajdywanie.

Powiedzmy jednak, że zawężamy swą kinofilię tylko do tego, co jest dostępne, zostało jako tako opisane, a nawet podejrzewamy, że może być dobre i interesujące. Stoimy na pozycji z góry przegranej, a im późniejsza data naszego urodzenia, tym dla nas gorzej. Kinoman urodzony w 2014 roku zacznie świadomie chłonąć kino około roku 2028, kiedy to nie tylko John Ford, ale i Gus Van Sant będą zarazem fascynującą skamieliną i "lekturą obowiązkową". Już dziś można nabyć książkę precyzyjnie wyliczającą, jakie to 1001 filmów należy koniecznie zobaczyć, by – nie zmyślam! – na łożu śmierci odczuwać spokój ducha.



Czy liczba ta nie wzrośnie za jakiś czas do dwóch tysięcy filmów? A co z budynkami, winami, książkami, piwami, obrazami, piosenkami i albumami muzycznymi, którym także poświęcone są książki z cyklu "1001…", stanowiące obecnie biblioteczkę przekraczającą 20 tomów? Czy mamy nadrabiać je równolegle z kinem czy raczej symultanicznie: układając listę 20020 rzeczy do zrobienia i strzelając sobie w łeb mniej więcej w jednej dziesiątej planu? 20020 dni to pięćdziesiąt cztery lata z hakiem: nawet zakładając odfajkowanie jednej pozycji dziennie (co w wypadku podróży wymagałoby zdolności teleportacji), żaden system odpornościowy, żaden kalendarz i (prawie) żaden portfel nie wytrzyma podobnego planu. Czekam, aż ktoś napisze książkę "1001 rzeczy, które powinieneś sobie odpuścić, zanim umrzesz".

Mimo to każdy z nas ma przecież filmy nieobejrzane, których się wstydzi, nie dostrzegając, że sama wiedza o ich istnieniu stanowi kapitał i legitymizację naszej pasji do kina. Tylko ktoś, kto wie o istnieniu "Obywatela Kane'a", może się wstydzić jego nieznajomości – prawdziwemu ignorantowi taki wstyd jest obcy. Czy zamiast uciekać wzrokiem, zmieniać temat i zapewniać, że "mamy to na płytce", nie powinniśmy raczej celebrować kina nieobejrzanego – ciesząc się, jak wiele dobra jeszcze przed nami, jeśli tylko zdecydujemy się na jego poznawanie? Słyszałem o polskim wykładowcy filmoznawstwa, który zaczął teatralnie walić głową w ścianę, dowiedziawszy się, że nikt w prowadzonej przezeń grupie nie obejrzał "Pattona" Franklina J. Schaffnera – mam wrażenie, że większe prawo do walenia w mur mają studenci, których wykładowcy (zamiast zachęcać do oglądania filmów) spędzają czas na upokarzaniu ich za filmy nieobejrzane.


"Obywatel Kane"
Bo i właśnie: filmy nieobejrzane mają swe ciemne strony. Po pierwsze, stają się narzędziem symbolicznej przemocy i snobistycznego wykluczenia. Nie widziałeś, więc nie istniejesz! Po drugie, utrudniają osiągnięcie konsensusu krytycznego – im później w historii kina, tym rozmaitsze odmiany filmowej erudycji i tym ostrzejsza specjalizacja. Kronikarz Tromy i badacz Ozu równie dobrze mogliby się specjalizować w dwóch rozłącznych dziedzinach naukowych – nie pogadają. Próby scalania tych odległych filmowych światów przez wszystkożernych geniuszy w typie Marka Cousinsa bądź J. Hobermana wypadają raz lepiej, raz gorzej, ale nie ulega wątpliwości, że nadchodzące dekady audiowizualnego overloadu zmiotą z powierzchni ziemi jakiekolwiek próby patrzenia całościowego.

W nieudanej komedii Roba Reinera "Choć goni nas czas" Jack Nicholson i Morgan Freeman sporządzali "bucket list" – spis rzeczy, które powinni zrobić, zanim "kopną w kalendarz". O ile pamiętam, nie było na ich liście żadnego filmu, a większość planowanych przez nich szaleństw obracała się wokół ekstremalnych przeżyć psychofizycznych. Mimo to problem, przed jakim staje kinoman dzierżący w ręku własną "bucket list", jest identyczny: nie mamy dość czasu, by obejrzeć "wszystko". Szaleństwo katalogowania, któremu oddają się młodzi kinomani (zazwyczaj chłopcy, bo dziewczynki mniej kłopoczą się numerami, hierarchiami i rankingami), jest – celebrowanym w naszej kulturze! – wstępem do nieuleczalnej frustracji. Kino zawsze jest o kilka długości przed nami – w trakcie pisania tego tekstu weszło na ekrany świata od kilku do kilkunastu filmów, by nie wspomnieć o setkach odcinków nie wiedzieć którego "sezonu" wyśmienitych seriali, nad którymi zapanować nie sposób. Dziwi mnie, że wiara w życie pozagrobowe nie jest wśród kinomanów powszechniejsza: tylko afterlife może nam dać jakąkolwiek nadzieję na "obejrzenie wszystkiego".


"Choć goni nas czas"
OK, pora na money shot niniejszego Reaction Shota. Jakich ważnych, nagradzanych, zaliczanych do klasyki filmów nie widziałem – i nieobejrzenia się wstydzę – ja sam…? Listę musi otworzyć "Fitzcarraldo" Wernera Herzoga. Jeśli po tej rewelacji jeszcze czytacie, dalsze tytuły wymienię bez wstydu, niczym członek terapii grupowej. Są to: "Ogród Finzi-Continich", "Suspiria", "Ucieczka z Nowego Jorku", "Videodrome", "Good Morning, Vietnam", "Powrót do przyszłości III", "Moje własne Idaho", "Zawieście czerwone latarnie", "Żegnaj, moja konkubino" i "Słodkie jutro". Poza tym: nie widziałem w całości ani jednego filmu z Chuckiem Norrisem. Nie obejrzałem żadnego odcinka serialu "Dom". Od lat słyszę, że "Nikita" Bessona i "Das Boot" Petersena, a także "Księżniczka Mononoke" i "Mój sąsiad Totoro" Miyazakiego są świetne. Mam nadzieję to kiedyś sprawdzić. Zaskakująco wiele osób z mojego pokolenia uwielbia film "Kwiaty na poddaszu", o którym do dziś nie wiem nic, poza tym że gra w nim Louise Fletcher. Z filmów obejrzanych późno: "Wściekłe psy", "Leona", "Podejrzanych" i "Lotną" zaliczyłem tuż przed trzydziestką. Lista filmów, których nie obejrzę za żadne skarby świata, jest krótka: "Hobbit: Pustkowie Smauga" oraz każdy kolejny "Hobbit" podpisany przez Petera Jacksona. Spędziłem już prawie 12 godzin życia z jego Tolkienowskimi adaptacjami opartymi na CGI i rozwlekaniu akcji ponad wytrzymałość, a każda kolejna była gorsza – wystarczy.


"Powrót do przyszłości III"
W momencie śmierci podobno przelatuje nam przed oczami całe życie. Śmierć kinomana musi wyglądać inaczej, bo "pożył" sobie malutko. Nurtuje mnie kwestia, czy tuż przed ciosem Kostuchy przelecą mi przed oczami najpiękniejsze sceny filmów obejrzanych czy raczej lista tych wszystkich tytułów, jakich siłą rzeczy już nie nadrobię? Czy ostatnia myśl podryfuje ku któremuś z obrazów "Atalanty" (jedynego filmu, który regularnie mi się śni), czy może ku półce z DVD, gdzie od lat czeka na mnie "Das Boot"…? Mam wielką nadzieję, że żadna z tych dwóch odpowiedzi nie okaże się poprawna. Kocham kino, ale ono mnie – niekoniecznie, dlatego też kwestia filmów nieobejrzanych już od dawna nie spędza mi snu z powiek; o wiele ciekawiej jest żyć emocjami dającymi przynajmniej szansę odwzajemnienia, zwanego też ludzkim kontaktem. Obfitości, którego sobie i Wam z całego serca życzę.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones