Artykuł

Dojrzewanie do (super)bohaterstwa

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Dojrzewanie+do+%28super%29bohaterstwa-117995
Dojrzewanie do (super)bohaterstwa
źródło: materialy promocyjne
Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami w Fabryce Snów? Dlaczego Hollywood jest i zawsze będzie hegemonem filmowego rynku? Odkrywamy, jak często spadają gwiazdy i czyje życzenia spełniają się na hollywoodzkiej ziemi.

***

Na przestrzeni niespełna dekady superbohaterowie dojrzeli. Mówią swoim głosem i walczą do utraty tchu nie tylko ze szwarccharakterami, lecz także z utartymi narracyjno-gatunkowymi schematami. Nic dziwnego, że coraz trudniej ustalić definicję "kina komiksowego".


Dokonanie swoistej periodyzacji kolejnych epok rozwoju "kina komiksowego" wydaje się zadaniem karkołomnym, lecz – w obliczu jego niesłabnącej od przeszło już dekady popularności – koniecznym. Zasadnicza trudność podobnej analizy polega na gatunkowej niejednorodności nurtu. Na dobrą sprawę komiksowy pierwowzór jest jedynym wspólnym mianownikiem "Deadpoola" Tima Millera, "Batmana" Tima Burtona czy "Sin City" Roberta Rodrigueza i Franka Millera. Dowodzi to nie tyle plastyczności medium wyjściowego, które poddaje się śmiałym nawet próbom adaptacyjnym, co umiejscawia film superbohaterski w specyficznym punkcie kinematograficznej mapy. Konstrukt ten jest tworem hybrydowym i tak jak, dajmy na to, thriller, nie jest gatunkiem sensu stricto, ale konwencją, schematem narracyjnym, który sprawdzić się może na gruncie gatunku, to termin "kino komiksowe" funkcjonuje na zasadzie skrótu myślowego zawierającego pewien zestaw skojarzeń wizualnych oraz fabularnych. I nareszcie Hollywood zaczyna ten fakt przyswajać.

Zbuduj mi świat

Amerykański reżyser Zack Snyder uparcie, z różnym skutkiem, od paru ładnych lat przeszczepia na grunt kina komiksowego jego autorską interpretację; chciałoby się dodać: z efektem cokolwiek dyskusyjnym. Tim Burton jeszcze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych przerobił historię Batmana po swojemu, zarzekając się nawet, że z komiksami jest na bakier. Sam Raimi, nie mogąc zdobyć upragnionej licencji dwadzieścia lat temu, sam stworzył Darkmana, dowodząc tym samym elastyczności nowoczesnej mitologii, która powstaje na naszych oczach. Dzisiaj zafascynowani akcyjniakami bracia Russo konsekwentnie przerabiają przygody Kapitana Ameryki na szpiegowskie intrygi z mocno zarysowanym politycznym akcentem, nie tracąc przy tym z oczu komiksowej spuścizny. Wszyscy oni na przestrzeni paru dekad zrealizowali filmy przeróżne, znacząco odmienne zarówno treściowo, jak i stylistycznie. Dopiero od stosunkowo niedawna kino superbohaterskie jest wiodącym w Hollywood, jako tako spójnym nurtem, co nie skazuje go jednak na monotonię. I Burton, i Raimi, i nieprzywołany jeszcze Christopher Nolan prezentowali swoje indywidualne podejście do kanonicznych postaci zachodniej popkultury, nierzadko za nic sobie mając istniejące już, powiązane z nimi konotacje. Nigdy jednak nie łączyła ich żadna kolektywna myśl. Każdy z nich realizował filmy po swojemu, nieobciążony kilkudziesięcioma latami popkulturowej historii. Traktował je jako istną trampolinę do autorskich poszukiwań.



Bo choć historie komiksowe praktycznie od początku istniały w szerszym, fikcyjnym świecie i łączyła je skomplikowana siatka powiązań, filmy na ich podstawie były na dobrą sprawę dziełami zamkniętymi. Oczywiście do czasu. Sam fakt istnienia rozbudowanego uniwersum, na które składają się opowieści obrazkowe z superbohaterami, niejako prowokuje kopiowanie podobnych rozwiązań na gruncie kina. "Iron Man" Jona Favreau z 2008 roku okazał się pierwszym zdecydowanym krokiem ku wykształceniu tak zwanej "formuły Marvel Studios". Każdy kolejny blockbuster produkowany przez wytwórnię był jedynie cegiełką większej całości, tak zwanego Kinowego Uniwersum Marvela, filmowego systemu naczyń połączonych. Pociągnęło to za sobą i potrzebę, i konieczność częstokroć wtórnego naśladownictwa – zgodnie z zasadą, że lubimy piosenki dobrze nam już znane. Lecz póki recepta działała i przynosiła zyski, nie sposób było ją zmienić.

Odważną (pozwolono w końcu na niemałą zmianę konwencji), ale i zachowawczą (gdyż udostępniono reżyserowi stosunkowo mało prestiżową licencję) próbę oddania rzeczonego uniwersum podjęto w "Strażnikach Galaktyki" Jamesa Gunna. Ten ruch się opłacił. Gunn skorzystał ze swoich dotychczasowych poszukiwań twórczych oraz zapożyczył sporo z najprzeróżniejszych dzieł, którymi nasiąkał przez lata, po raz pierwszy w karierze mając do dyspozycji prawdziwie pokaźny budżet. I, co istotne, wymyślone przez niego rozwiązania przeniknęły potem do komiksu; krąg się zamknął. Dopuszczono również, aby Shane Black w "Iron Manie 3" nieźle sobie pofolgował z pisaną od przeszło półwiecza komiksową mitologią (i uczynił z groźnego Mandaryna gigantyczny żart), a bracia Russo zamienili "Zimowego żołnierza" w kino sensacyjne z wypełniającymi quasi-realistyczny świat nadludźmi. Grunt został zbadany. Zrozumiano, że na przestrzeni niespełna dekady superbohaterowie dojrzeli. Mówią swoim głosem i walczą do utraty tchu nie tylko ze szwarccharakterami, lecz także z utartymi schematami. I wychodzą z tej batalii zwycięsko.


Przyszło nowe...?

Marvel Studios dzieli rozdziały opowiadanej przez siebie filmowej sagi na następujące po sobie "fazy"; niedawno, wraz z premierą "Wojny bohaterów", rozpoczęła się trzecia. I jest to periodyzacja nadająca się idealnie, aby opisać dynamiczne przemiany zachodzące w kinie komiksowym, a zarazem przeniesienie modelu znanego ze świata komiksowego, dzielonego albo na "runy" (czyli okres upływający pod znakiem konkretnego scenarzysty) albo "story arcs" (nic innego jak większe historie, przeważnie mające niebagatelny wpływ na uniwersum).

Oczywiście, chodzi tak naprawdę o wyznaczenie kolejnych etapów filmowej dojrzałości oraz utrwalenie samoświadomości gatunkowej. Świeża odsłona "Kapitana Ameryki" to przecież nic innego jak przedłużenie inspirowanego "Gorączką" czy "Raid" poprzedniego odcinka serii, a zwiastun przygotowywanego na jesień "Doktora Strange'a" sugeruje przetarcie nowych ścieżek i oddalenie się od pogodnej atmosfery poprzednich odsłon MCU. Rywale z DC także rozpoczęli poszukiwanie własnej drogi. Połowicznie udany "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" położył podwaliny pod konkurencyjne kinowe uniwersum i choć wydawałoby się, że ten pośpiech stawia Snydera i towarzyszy na z góry przegranej pozycji, nic nie jest przesądzone. Szczególnie, że cugle przekazano ostatnio Geoffowi Johnsowi, płodnemu scenarzyście komiksowemu i twórcy serialu z Flashem, zaś samodzielnym filmem o Batmanie zajmie się nie kto inny jak nagrodzony Oscarem za produkcję "Operacji Argo" Ben Affleck.

Osadzenie tytułowych bohaterów w kontekstach zupełnie odmiennych od tych wykorzystywanych przez Marvel oferuje szerszą możliwość wyboru – zapowiedziano już, że nadchodzące filmy (jak chociażby przygodowy "Aquaman" Jamesa Wana) będą utrzymane w innych tonacjach gatunkowych. Do mającego premierę w sierpniu "Legionu samobójców" Davida Ayera dokręcono nawet dodatkowe sceny humorystyczne, co może być z kolei reakcją na spektakularny sukces przeznaczonego dla publiczności dorosłej "Deadpoola" ze studia Fox i jego wulgarny komizm, choć produkcja Warner Bros. otrzymała niższa klasyfikację wiekową – PG-13. I kto wie, czy to właśnie nie ten ostatni tytuł jest, póki co, najmocniejszym dowodem na dojrzewanie filmu komiksowego, który sprawdza się jako nośnik skonwencjonalizowanych gatunków, a zrazem ich reinterpretacja.

Czy to oznacza, że tradycyjnie pojmowane kino komiksowe opowiadające głównie o zagrażającym istnieniu świata arcyłotrze zniknie? Zapewne nie, przykład "X-Men. Apocalypse" Bryana Singera pokazuje, że wciąż ma się ono świetnie w stajni Foxa. Nawet pomimo faktu, że film jest cokolwiek archaiczny. Wyjątek potwierdzający regułę: przypadek "X-Men" dowodzi, że całe to gdybanie o zbliżających się zmianach nie jest pozbawione podstawy. Wystarczy sobie uzmysłowić, że Marvel ma już plany do końca dekady, a DC i Fox nie pozostają daleko w tyle ze swoimi. Wygląda na to, że filmowi superherosi jeszcze się z nami zestarzeją.