SHORT WAVES: 10 najlepszych krótkich metraży w historii kina

Filmweb
https://www.filmweb.pl/news/SHORT+WAVES%3A+10+najlepszych+kr%C3%B3tkich+metra%C5%BCy+w+historii+kina-142766
SHORT WAVES: 10 najlepszych krótkich metraży w historii kina
źródło: Materiały prasowe
Jak szaleć, to szaleć. Animacje, dokumenty, fabuły i wszystko pomiędzy. Horrory, komedie, bezpretensjonalne impresje i ekshibicjonistyczne pamiętniki... Na festiwalu Short Waves, którego 13. edycja właśnie rozpoczęła się w Poznaniu (oraz w Internecie), nikt sztuki nie szufladkuje, zaś jedynym kryterium jej oceny jest metraż. W myśl zasady "kim jesteśmy, żeby z tym polemizować?" oraz w zgodzie z dewizą "dlaczego by nie?" wybraliśmy 10 najlepszych filmów krótkometrażowych. W historii kina. 133-letniej. Przepraszamy.

10 filmów krótkometrażowych, które trzeba obejrzeć



Dokonując wyboru, nie obejrzeliśmy wszystkich krótkometrażówek w historii kina. Nie obejrzeliśmy nawet większości. Braliśmy natomiast pod uwagę ulotne emocje, nostalgię, porywy serca, obrazy, które zostały pod naszymi powiekami na lata oraz - z jednym, drobnym wyjątkiem - maksymalnie 30-minutowy metraż. Powstał Frankenstein, którego do życia powołały same sławy: Luis Buñuel, Tim Burton, Jim Jarmusch, a nawet Neill Blomkamp. Zerknijcie na nasze zestawienie i dajcie znać w komentarzach, którego z miliarda równie dobrych filmów brakuje na naszej liście.

Filmwebowy opis - "Dziesięcioletni chłopczyk wskrzesza swojego ulubionego pieska" - brzmi, jakby chodziło o segment oazowego Teleranka, ale tak naprawdę "Frankenweenie" to rzecz z pogranicza horroru i czarnej komedii. I zarazem najlepszy destylat stylu "wczesnego" Tima Burtona. Jest tutaj wszystko, czym przez kolejną dekadę oddychała jego twórczość, od "Soku z żuka" po "Powrót Batmana": awangardowa forma, groteska jako narracyjne paliwo, ostra jak brzytwa satyra na mieszczaństwo oraz multum nawiązań do klasycznej ery hollywoodzkiego horroru. Nic dziwnego, że krótki metraż zjeżył resztki włosów na głowach włodarzy Disneya, a Burton stracił lukratywny mecenat Myszki Miki. Nie szkodzi - najważniejsze, że wygrało kino. PS. Zrealizowany w 2012 roku pełnometrażowy remake też daję radę.


Okej, to nie jest tak, że regularnie powtarzamy sobie arcydzieło Georgesa Mélièsa i będziemy was przekonywać, że nie nadgryzł go ząb czasu. Nadgryzł. "Podróż na księżyc" jest dziś raczej dokumentem historycznym oraz wspomnieniem ery, w której wyobraźnia była punktem wyjścia i dojścia dla X Muzy. Ale niech nas kule biją, jeśli wszystko, co najlepsze w sztuce filmowej, nie odsyła właśnie do francuskiego mistrza. Kino to przede wszystkim sztuka iluzji - myśląc inaczej za młodu, na starość oglądamy wyłącznie dokumenty oraz skandynawskie kryminały. A tak na marginesie - trikowe efekty Mélièsa do dziś robią wrażenie. SERIO SERIO.


W redakcji Filmwebu każdy ma swojego Jarmuscha. Jedni mogą słuchać jego nawijki w nieskończoność, inni potrzebują zapałek pod powiekami. A jeszcze inni potrafią utrzymać uwagę co najwyżej przez osiem minut - to dobry czas na filiżankę kawy i papierosa. Z kultowej trylogii krótkometrażówek twórcy "Nocy na ziemi" wybieramy drugą część - bezpretensjonalną, najlżejszą gatunkowo, pełną absurdalnego humoru oraz zogniskowaną wokół najciekawszych tematów: dobrych i złych bliźniąt, spacerów po Memphis oraz, oczywiście, jakości tytoniu. Kelnera obsługującego rodzeństwo gra Steve Buscemi, co powinno wystarczyć za całą rekomendację. Nie tylko dla fanów Jarmuscha.


Pochodzący z RPA Neill Blomkamp ląduje w naszym rankingu jako reprezentant czterystu osiemdziesięciu pięciu tysięcy fantastycznych reżyserów, którzy zza swoich laptopów podpiętych do prądnicy i żelazka trafili prosto do Hollywood. "Alive in Joburg" to zaledwie 6-minutowy film, który po czterech latach wykiełkował w fenomenalny "Dystrykt 9" i zmienił oblicze kina sci-fi oraz konwencji found footage. Fabuła z grubsza ta sama: w Johannesburgu zjawiają się kosmiczni uchodźcy, zaś ich obecność staje się katalizatorem nowego apartheidu. Krótki metraż nie osłabia mocarnego przesłania filmu, efekty specjalne robią ogromne wrażenie, a wariująca kamera z ręki oraz chropowata faktura obrazu zamieniają całość w kino mockument na sterydach. Jest nawet sowizdrzalski Sharlto Copley wraz ze swoim nieziemskim akcentem. Moc.


Oto miejsce, które powinien pewnie zajmować Krzysztof Kieślowski - król dokumentu i fabuły, krótkiego i długiego metrażu. I pewnie dlatego, w uznaniu dla jego filmowej spuścizny, z której ciężko byłoby wybrać jedną krótkometrażówkę, postanowiliśmy uhonorować Marcela Łozińskiego, autora najwybitniejszego krótkiego dokumentu końca wieku. Tytułowe "89 mm od Europy" wyznacza różnicę w szerokości torów kolejowych na Zachodzie oraz w krajach byłego Związku Radzieckiego. A przy okazji jest precyzyjną metafora polskiej transformacji oraz potężnego kulturowego zderzenia, którego skutki odczuwamy do dziś. I jak to w najlepszych dokumentach bywa, od szczegółu przechodzimy do ogółu, a kameralny film o białoruskich robotnikach przystosowujących koła pociągów do nowej trakcji jest zarazem epicką opowieścią o kołach historii. 12 minut najszlachetniejszej filmowej prozy. I poezji.


Jeśli chcecie w 6 minut wyjaśnić niedowiarkom, na czym polega fenomen studia Pixar, pokażcie im dzieło Teddy'ego Newtona. Łączący elementy animacji 2 i 3D film jest najlepszym dowodem na to, że w rękach magików ze studia w Emeryville nawet najbardziej abstrakcyjny koncept może zamienić się w piękną, uniwersalną opowieść dla całej rodziny. Tytułowych bohaterów pozornie dzieli wszystko. Z czasem Dzień i Noc zaczynają jednak otwierać się na siebie. Odkrywają, że każde z nich ma w sobie coś niepowtarzalnego. A jak stwierdza w filmie autor słynnych książek motywacyjnych, Wayne Dyer: Najpiękniejsze rzeczy we wszechświecie są najbardziej tajemnicze. - - tak pisaliśmy o filmie w rankingu najlepszych krótkometrażówek Pixara. Raz, że nic się od tego czasu nie zmieniło. Dwa, że bez Pixara ten ranking nie ma racji bytu.


Dwóch czołowych surrealistów i jeden z najbardziej hipnotyzujących filmów w dziejach kina. Po niemal stu latach "Pies andaluzyjski" wciąż pozostaje podręcznikową definicją filmowej transgresji - i tak, zdajemy sobie sprawę, że przekroczenie, które da się załatwić słownikowym hasłem, to żadne przekroczenie. Dyndająca na sznurku, obcięta dłoń, martwe osły wewnątrz fortepianów, wreszcie - oko rozcinane brzytwą...Te obrazy znamy wszyscy. I choć trudno przyłożyć do Buñuela, Dalego i surrealizmu Eisensteinowską teorię montażu atrakcji, to poszukiwanie sensów przez widza odbywa się na podobnej zasadzie. "Pies andaluzyjski" pokazał w najdobitniejszy sposób, że jarmarczna niewinność kina to pieśń przeszłości, zaś spowita mrokiem ludzkiej duszy kamera pracuje bez zarzutu.


Słowo Skhizein - z języka greckiego "dzielić, rozszczepiać" - opisuje w wybitnej krótkometrażówce Jeremy'ego Clapina mężczyznę na krawędzi dwóch światów. Może cierpieć na schizofrenię, chorować na depresję, albo zmagać się z syndromem stresu pourazowego, gdyż centralna metafora okazuje się zaskakująco pojemna. Wiemy jedynie tyle, że - dosłownie i metaforycznie - żyje oddzielony od swojego ciała, przesunięty o kilkanaście centymetrów względem swojej materialnej powłoki. Za kapitalnym konceptem idzie minimalistyczna forma oraz pomysłowa inscenizacja animowanej przestrzeni, zaś absurdalny humor podszyty jest egzystencjalną goryczą. Warto "Skhizein" zobaczyć - nie tylko w ramach lekcji empatii.


Miało być maksymalnie trzydzieści minut, ale musimy zrobić jeden, 32-minutowy wyjątek. "Noc i mgła" Alaina Resnaisa, obok monumentalnego "Shoah" Claude'a Lanzmanna, może być najlepszym dokumentem o wyrażaniu niewyrażalnego i o sztuce uginającej się pod ciężarem niewysłowionej zbrodni. Zestawienie powojennego krajobrazu z archiwaliami z obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Dachau, Ravensbrucku, Belsen, Neuengamme, Stutthof i Oranienburgu do dziś robi piorunujące wrażenie, a płynący z offu głos ocalałego z holokaustu poety Jeana Cayrola pięknie kontrapunktuje fatalistyczną narrację. Przestroga, tren dla ofiar, świadectwo wiary w potomnych, poezja życia i proza śmierci. Przez blisko pół wieku, aż do czasu wybitnego "Miejsca urodzenia" Pawła Łozińskiego, nie będzie filmu, który łączyłby te opowieści w tak spełnionej, artystycznej formie.


Jeśli ktoś słyszał o "Filarze" Chrisa Markera, to zazwyczaj dzięki "12 małpom" Terry'ego Gilliama - obrazie będącym jego nieformalnym remakiem. A szkoda, bo sprowadzanie arcydzielnej, awangardowej krótkometrażówki Markera wyłącznie do czyjejś inspiracji to zbrodnia na historii kina. Jasne, "Filar" opowiada tę samą historię faceta, który podróżuje w czasie, by odkryć przyczyny nuklearnej zagłady, tyle że bez Bruce'a Willisa i Brada Pitta. Czyni to jednak w sposób, który, po pierwsze, rezonuje z XX-wieczną, bolesną historią Europy, a po drugie - kładzie podwaliny większości postapokaliptycznych narracji w kulturze popularnej. W rebelianckim geście Marker - jeden z największych mistrzów kina faktu - pozbawia całość "widzialności obcowania człowieka z materią" oraz wszelkiego ruchu, a swoją opowieść lepi wyłącznie ze zdjęć. I paradoksalnie, zaprzeczając istocie kina, intensyfikuje wszystkie emocje, które odczuwamy na kinowej sali. Wielki film, jeden z największych.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones