Relacja

American Film Festival: Wenecja i Cannes we Wrocławiu

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/American+Film+Festival%3A+Wenecja+i+Cannes+we+Wroc%C5%82awiu.+%22Do+ostatniej+ko%C5%9Bci%22+i+%22Armagedon%22-148352
American Film Festival: Wenecja i Cannes we Wrocławiu
źródło: Materiały prasowe
Wczoraj we Wrocławiu rozpoczęła się 13. edycja American Film Festival. Na gali otwarcia założyciel festiwalu Roman Gutek i dyrektorka artystyczna imprezy Urszula Śniegowska przywitali publiczność i zaprosili na inauguracyjny seans. Zobaczyliśmy "Do ostatniej kości" (reż. Luca Guadagnino), love story o parze kanibali, w której główne role zagrali Taylor Russell i Timothée Chalamet. A w programie na dziś m.in. "Armagedon" (reż. James Gray), historia o dorastaniu w Queens w latach 80., z takimi gwiazdami w obsadzie jak m.in. Anne Hathaway, Anthony Hopkins i Jeremy Strong. Przypominamy recenzje filmów, które do Wrocławia przyjechały z festiwali w Cannes i Wenecji. Jak widać, Ameryka to stan ducha, a nie miejsce na mapie.

Kości zostały zjedzone ("Do ostatniej kości", reż. Luca Guadagnino)





Jeśli filmy są lekcją empatii, "Bones and All" zasługuje na miano masterclassu. Potrzeba było nie lada talentu i wrażliwości, aby zekranizować wydaną w 2015 roku powieść Camille DeAngelis i nie osunąć się przy w tym w eksces rodem z kina klasy B. Luca Guadagnino ma tę moc, dlatego opowieść o parze kanibali podróżujących przez amerykański Midwest okazuje się przede wszystkim czułym studium charakterów. Tak jak w "Tamtych dniach, tamtych nocach" reżyser portretuje bohaterów spętanych pragnieniami, spod władzy których nie są w stanie się wyzwolić.

Choć horror kanibalizmu jest tu przede wszystkim horrorem udręczonego umysłu, Guadagnino i scenarzysta David Kajganich ("Suspiria") nie rezygnują z waloru szoku. Wybornie usypiający czujność widza prolog kończy się incydentem, w wyniku którego główna bohaterka, 16-letnia Maren (znana z "Waves" Taylor Russell), zostaje porzucona przez jedynego opiekuna. Z aktem urodzenia i małą sumą pieniędzy w kieszeni dziewczyna wyrusza na poszukiwanie matki, której nigdy nie poznała. Wkrótce odkrywa, że na świecie jest więcej takich jak ona, żyjących na społecznym marginesie nomadów ogarniętych głodem surowego ludzkiego mięsa. Jeden z nich, grany przez Timothéego Chalameta buntowniczy Lee, staje się jej przewodnikiem i towarzyszem podróży. Wraz z upływem czasu między młodymi rodzi się uczucie. Czy jednak ścigani przez demony, zmagający się z destrukcyjnym nałogiem kochankowie będą w stanie odnaleźć spokój? A może, jak śpiewał klasyk, na końcu i na początku jest tylko samotność?      


Odpowiedź, której udzielają Guadagnino i DeAngelis, nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać. "Bones and All" na każdym kroku ucieka od ocen, moralizowania i łatwych opozycji. Kanibale (sami nazywający siebie zjadaczami) dopuszczają się potwornych czynów, ale pozostają przy tym głęboko ludzcy: spragnieni bliskości drugiej osoby, zmęczeni ciężarem tajemnicy, którą muszą dźwigać na barkach. Ich ofiary także tkwią w życiowym klinczu. Ktoś dogorywa w pustym domu opuszczony przez rodzinę, ktoś inny ukrywa przed żoną swój homoseksualizm. Każdy na własny sposób szuka odrobiny ukojenia. Jedni – w lekach lub przygodnym seksie, inni – w makabrycznych rytuałach. Stan ducha bohaterów uwydatniają przestrzenie, w których toczy się historia: zapyziałe mieszkania, pogrążone w marazmie ulice prowincjonalnych miasteczek, bliźniaczo podobne do siebie przydrożne dinery i puste szosy pośrodku niczego. Choć akcja "Bones and All" rozgrywa się w latach 80. w czasach mitologizowanej przez Amerykanów prezydentury Ronalda Reagana, Guadagnino unika nostalgicznej stylizacji à la "Stranger Things". Świat z jego filmu jest wypłowiały i brzydki niczym sprany t-shirt.

Całą recenzję Łukasza Muszyńskiego przeczytacie TUTAJ


Wpływ Księżyca ("Armagedon", reż. James Gray)



Jeśli definiować filozofię autorską przez pryzmat swobody, z jaką kino wsącza pod nasze powieki wspomnienia nieprzeżytych chwil, James Gray powinien być wymieniany jednym tchem z największymi. A przynajmniej z największymi wśród tych, którzy wrócili w ostatnich latach do zapomnianych krain dzieciństwa – od Alfonso Cuaróna ("Roma"), przez Kennetha Branagha ("Belfast"), po Paolo Sorrentino ("Hand of God"). Jego dorobek rozpada się w mojej pamięci na sceny tylko odrobinę większe od filmów, z których pochodzą: rozpaczliwy, żałosny seks na dachu kamienicy w "Kochankach"; czułe "Kocham cię", wyszeptane przez skruszonego lekkoducha w stronę brata-policjanta w "Królach nocy"; lądowanie na księżycu w "Ad Astra" – niewielki krok dla ludzkości, lecz milowy dla bohatera łaknącego ojcowskiej miłości. W "Armageddon Time", autobiograficznej opowieści o dorastaniu w Queens lat 80., takich scen jest bez liku. 


"Nie bądź poddenerwowany, bądź śmiały" – słyszy od swojego dziadka jedenastoletni Paul (Banks Repeta), który najchętniej zamieniłby Queens na Księżyc i właśnie podpala lont zabawkowej rakiety. To ciekawie skonstruowane zdanie, w którym odwaga przeciwstawiona jest nie tyle strachowi, co szczególnemu rodzajowi egzystencjalnego zagubienia. Paul dorasta w reaganowskiej Ameryce, lecz historia jego "poddenerwowania" ma swoje korzenie w przedwojennej Europie, skąd do USA wyemigrował dziadek chłopca, ukraiński Żyd. Dziadka, chodzącą mieszankę patriarchalnej czułości oraz rozbrajającego sowizdrzalstwa, gra Anthony Hopkins. Wystarczy mu kilka linijek dialogu i parę spojrzeń, byśmy pojęli, w jaki sposób doświadczenie antysemityzmu ustawiło go na kursie kolizyjnym z białą, republikańską Ameryką. Pamięcią Holokaustu żyje tu zresztą cała rodzina: matka (Anne Hathaway) rozpychająca się łokciami w strukturach publicznego systemu edukacji; surowy ojciec (Jeremy Strong), formujący tożsamość syna w oparciu o nieśmiertelną opozycję my – oni; teściowie, pociotki i krewni. Pod zmienionym nazwiskiem Graff wszyscy wspinają się mozolnie po społecznej drabince, zaś Paul walczy o każdy haust powietrza pod buciorami rodziców. Presja jest bezlitosna i wielokierunkowa: choć bohater przyjaźni się z czarnym chłopakiem ze szkolnej ławy, rodzina pcha go w stronę prywatnej szkoły bez podejrzanego "elementu". Mimo iż chce być artystą, a w muzeum Guggenheima roztapia wzrokiem płótna Kandinsky'ego, familia tłucze mu do głowy bajki o sektorze usług jako gwarancji moralnego triumfu i finansowego bezpieczeństwa. 

Każda droga wiedzie donikąd, każde schronienie okazuje się tymczasowe. Szybko staje się jasne, że nie jest to bagno, z którego Paul sam wyciągnie się za uszy. A beztroska historia inicjacyjna staje się naraz opowieścią o mozolnym poszukiwaniu punktów oparcia. Bohater lawiruje między rodzicami, dziadkiem, nowymi przyjaciółmi i starym przyjacielem, z kolei Gray zamienia tę emocjonalną szamotaninę w szlachetną, filmową prozę. Bez ckliwych interludiów, bez nostalgii wygładzającej krawędzie wspomnień, bez fabularnej poduszeczki w postaci "sztuki osładzającej trudy codzienności". Przemądrzały, tchórzliwy i pozujący na małego mędrca Paul nie jest postacią, którą łatwo polubić. Bez trudu można natomiast odnaleźć w jego dzieciństwie pierwiastek uniwersalnego doświadczenia – ten dziwny stan, w którym można jednocześnie coraz więcej i coraz mniej. Nawet miłość do technologicznych cudów kosmicznego wyścigu – coś, co w innym filmie byłoby symbolem marzycielstwa pokonującego społeczne i rasowe bariery – jest u Graya co najwyżej zwiastunem groźnej i nieodgadnionej przyszłości. 

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones