Cary Grant, człowiek-ikona poprzedniego stulecia, zmarł w 1986 roku. Miał wówczas 82 lata. Glen Powell, symbol kina ostatnich kilku lat, przyszedł na świat dwa lata później. Tych zdarzeń nie łączyłoby nic, gdyby nie fakt, że Powell wyrósł na współczesny odpowiednik Granta – nawet jeśli liczni uznają tego typu porównanie za obrazoburcze. Większość widzów dewaluuje jego aktorski wachlarz umiejętności, ale z każdym swoim filmem Powell zamyka usta coraz większej liczbie krytyków.
Getty Images © Frazer Harrison Ten facet ma w sobie to "coś", czego brakuje tak wielu współczesnym aktorom. To samo miał Grant i właśnie ten nieuchwytny element zrobił z niego legendę kina. Nawet jeśli Powell ma jakieś braki lub też potrzebuje nabyć doświadczenia w kinie dramatycznym (w którym na ten moment praktycznie nie gra), są one ledwie zauważalne, mikroskopijne.
Kamera go kocha, a on kocha kamerę – na przestrzeni ostatnich kilku lat w każdym ze swoich filmów przypominał greckiego bożka. Kiedyś takie emocje wywoływał może
Tom Cruise (no i plejada tzw. "mięśniaków" na czele z
Arnoldem Schwarzeneggerem), ale dziś świat filmu opanował kult młodych cherubinów, którym przewodzi wiecznie młody
Timothée Chalamet.
Glen Powell ucieleśnia potrzebę powrotu do przeszłości. Przypomnienia sobie, na czym niegdyś opierało się proste i angażujące kino.
Przyznaję, to całkiem śmiała teza, aby Powella zestawiać z Archibaldem Leachem (prawdziwe imię i nazwisko Granta), a przy okazji nazywać go przyszłą ikoną Hollywood, ale przystańmy na to. "Królowe krzyku"
Powell nawet zaczynał niczym Grant – przez lata grywał drugo-, a nawet trzecioplanowe role, w których niczym się nie wyróżniał. Uwagę widzów przykuł dopiero w campowym serialu "
Królowe krzyku" (2015-2016). Jego Chad Radwell kradł każdą scenę swoją szaleńczą głupotą, a Powell przypominał tam
Brada Pitta – gdyby ten grał jedynie w prymitywnych komediach. Ta rola pomogła mu zredefiniować samego siebie: do Radwella podszedł z dystansem, tym samym dając nam masterclass z aktorstwa groteskowego, nawet i slapstickowego. Wyszło świetnie, ale wciąż było to za mało, aby wybić się do hollywoodzkiej ekstraklasy. Wszystko zmieniło się, kiedy nadszedł "
Top Gun: Maverick".
As przestworzy Jake "Hangman" Seresin to pilot, w którego wcielił się Powell w sequelu "Top Gun". Ktoś powie – współczesny "Iceman", nowe wcielenie postaci
Vala Kilmera z oryginału. Jest w tym jakieś ziarenko prawdy, ale rolę Powella w "Top Gun: Maverick" można czytać zupełnie inaczej. Zdawać się może, że to – przynajmniej jeśli chodzi o manierę i buntowniczy charakter – pewnego rodzaju hołd dla Geoffa Cartera, czyli dumnego protagonisty filmu "
Tylko aniołowie mają skrzydła" (1939)
Howarda Hawksa, w którego wcielił się nie kto inny jak sam Cary Grant. Młody aktor nie tylko przypomina Granta aktorską naturą, ale nawet stąpa tymi samymi ścieżkami wydeptanymi przez Brytyjczyka kilkadziesiąt lat temu.
Powell zrozumiał swoje zadanie już od pierwszej sceny: miał wzbudzać sympatię widza swoimi antypatycznymi zagrywkami pod adresem "Roostera" (
Miles Teller). Uwielbiamy takich typów w kinie, czasem nawet im kibicujemy, choć w prawdziwym życiu nie chcielibyśmy mieć z nimi nic wspólnego. "Hangman" to zuchwały łobuz, który serce ma po dobrej stronie. Powell zakłada maskę megalomana, bawi się swoją rolę i próbuje – za wszelką cenę – nas zezłościć. Czekamy, aż ją zdejmie, i zachodzimy w głowę, w jaki sposób to zrobi – przecież wiemy, że pomimo intensywnej rywalizacji pilotom przyświeca ten sam cel.
"Top Gun: Maverick"
Dziś na trzeźwo można raczej stwierdzić, że za mało Powella w tym filmie. Że skrzące się w oczach "Hangmana" iskierki, potrzebują tego typu stymulacji, jaką daje niebezpieczna misja finałowa i niezapomniane starcie z radzieckimi pilotami. To sekwencja – jedynie w jakimś stopniu – straconej szansy. Bo kto by nie chciał zobaczyć Powella w akcji, rzucającego pamiętnymi bon motami?
Cóż, nie ma tego złego: chwilę później
Richard Linklater dał się wyszaleć aktorowi w niezwykle dynamicznym "
Hit Manie".
Mało kto spodziewał się, że zobaczymy Powella w takiej odsłonie; na zmianę udającego płatnego zabójcę i cytującego Nietzschego jako akademicki wykładowca. Jeśli chodzi o komedie, to dla Powella rola-marzenie, trafia tam w każdą nutę, do tego w pełni czuje Linklaterowską tonację. Chociaż, jak się okazuje, aktor miał tu dużą kontrolę nad swoim aktorskim image'em.
Pan i Pani Smith Richard Linklater w ostatnich latach nie dostarczał kina na poziomie "Before Trilogy", ale w końcu mu się udało (a przynajmniej tak twierdzi większość krytyków i widzów, którzy mieli już przyjemność obejrzeć czarną komedię reżysera). Do tego nie dziwi, że reżyser zaangażował do tego projektu Powella. Panowie nie tylko poznali się już na planie poprzednich filmów reżysera (choćby niesławnego "
Każdy by chciał!"), ale też wspólnie napisali scenariusz. I wygląda to trochę tak, jakby poszczególne sceny czy tropy scenariuszowe Powell napisał właśnie pod siebie. Jednak nawet jeśli była to chwilami chłodna kalkulacja, efekt końcowy ma w sobie ogromną dawkę ciepła.
Krytyczka Esther Zuckerman w zeszłym roku pisała, że dla Powella był to kluczowy moment dla jego wschodzącej kariery. "[To ten film] zrobi z niego gwiazdę", przewidywała wówczas na łamach tygodnika "Time". Zuckerman w pewnym stopniu przeczuwała nadchodzące pięć minut Powella, ale też trudno się z jej stwierdzeniem nie zgodzić. W tym filmie aktor po raz kolejny udowodnił, że ma w sobie pierwiastek prawdziwej, hollywoodzkiej gwiazdy z poprzedniego stulecia. Powell jako Gary Johnson nie tylko rozśmiesza, ale i magnetyzuje swoją frywolną personą. Potrafi być drapieżny, ale i wycofany. Czasem zamienia się w amanta, a chwilami jawi się jako największy frajer tego świata. Raz jeszcze bawi się swoją rolą – to wychodzi mu w tej branży najlepiej.
"Hit Man"
W historii kina nie ma przypadków i nawet przy okazji tak prostego filmu, jakim jest w pełni rozrywkowy i odmóżdżający "Hit Man", możemy odnaleźć niespodziewane nawiązania do filmografii Granta. Cała ta pokręcona układanka znowu sumuje się w jedną całość i tym razem znajdziemy wiele nawiązań do Hitchcockowskiego thrillera "
Północ, północny zachód" z 1959 roku. Ironia losu w przypadku zestawienia tych dwóch aktorów polega na tym, że Powell w żadnym wypadku nie układa swoich planów pod filmografię Granta. A jednak po raz kolejny tak się dzieje. Obie postacie – Powella i Granta – to bohaterowie z przypadku. Obaj znajdują się w niekonwencjonalnych sytuacjach (stoiccy faceci odkrywający swój szpiegowski potencjał w najmniej oczekiwanym momencie), obaj, początkowo przerażeni, przechodzą przemianę w pewnych siebie rozrabiaków i obaj wykorzystują swoją "ciapowatość", która nie tyle płynie z ich własnych osobowości, co jest efektem starannego wejścia w rolę.
Co natomiast w pełni wyróżnia Powella w "
Hit Manie", to sposób, w jaki aktor gra "do" swojej filmowej partnerki, wcielającej się w Maddy Masters
Adrii Arjony. Kiedy udaje przed nią płatnego zabójcę (tytułowego "hit mana"), seksapil wręcz wylewa się ze ekranu. Ale gdy do gry wchodzi serce i prawdziwe uczucia, a Gary Johnson zakochuje się w Maddy, nasz fajtłapa zaczyna gubić się w swoich własnych gierkach. Do tego, niczym Robert Mitchum, doskonale słucha swojej ekranowej towarzyszki niedoli: na jej dialogi reaguje nie tylko wiarygodnie (czyli: realistycznie), ale i zręcznie, w jak najlepszych momentach. Mało mówi się o takich detalach jak timing, a to właśnie one świadczą o tym, że aktor czuje swój fach.
Rok 2024, czyli komedia kontra katastrofa Aż trudno w to uwierzyć, ale nawet "
Tylko nie ty", jego najnowsza, na swój sposób lubieżna komedia, przypomina typową
screwball comedy z lat trzydziestych. Przykładowo wątek weselny, który trzyma nas w niepewności na zasadzie "czy oni wreszcie będą razem", kojarzy się z kinem
Howarda Hawksa (np. "
Drapieżne maleństwo" z 1938 roku) lub
Leo McCareya (np. "
Naga prawda" z 1937, w której niegdyś zakochana w sobie para potrzebuje paru impulsów, aby na nowo przywrócić pierwotne uczucie). Tu Powell bawi się w Cary'ego Granta komediowego. Niczym zakochany przedszkolak, jego bohater, Ben, zrobi w tym filmie absolutnie wszystko, aby nie przyznać się, że to właśnie Bea (
Sydney Sweeney) jest miłością jego życia. A sama Sweeney? Ma w sobie urok
Irene Dunne i swawolę
Katharine Hepburn.
Powell i Sweeney to dream couple, o które nie prosiliśmy, ale którego potrzebowaliśmy.
"Tylko nie ty"
Lawiruję wokół tych klasycznych porównań, ale im dłużej myślę o relacji Powell-Grant, tym bardziej widzę w tym sensowną syntezę. Sprawdza się tutaj stara zasada, że wszystko, co mogło zdarzyć się w kinie, miało już miejsce sto lat temu. Cała reszta to powtórka z rozrywki.
Himilsbach jednak mówił, że "lubi takie filmy, które zna", więc popularność tytułów z Powellem nie powinna nikogo dziwić. Spójrzmy nawet na najbliższy film aktora.
Za chwilę ujrzymy go w katastroficznym "Twisters" i to także może być dla niego strzał w dziesiątkę, szansa by zaoferować zupełnie nową paletę emocji w swoim emploi. Tylko czy znajdziemy tam nawiązanie do Granta?
C.D.N Nieprzychylni Powellowi fani kina wciąż zarzucają aktorowi brak aktorskiej wszechstronności, czyli grania ról w kontrze do komediowej szufladki. Pojawia się jednak jedno "ale" – i to od niego będzie pewnie zależeć pozycja i przyszłość wschodzącej gwiazdy. Bo przede wszystkim trzeba podkreślić, że to facet, który ma niebywałe pokłady charyzmy (niech świadczą o tym choćby jego ostatni, pewni siebie i hipnotyzujący bohaterowie). Dzięki temu nie ma sobie równych.
"Twisters"
Przypadek szeregowego Powella to taki rollercoaster absurdów. Nie jest to facet z nie wiadomo jakim warsztatem aktorskim – swoje ostatnie role opierał na podobnych schematach formalnych, w których wrodzoną buńczuczność sprawnie łączył z urokiem osobistym. Nie musiał operować dramatycznymi środkami, dwoić się i troić, aby – w wyniku aktorskiej transformacji – stać się daną postacią. Chwilami przypomina to model kariery
Adama Sandlera sprzed kilkunastu lat – poza paroma wyjątkami wcielał się on w protagonistów z podobnymi zestawami cech i umiejętności.
Powell, tak jak osiemdziesiąt lat temu Grant, specjalizuje się w komediach, choć nie oznacza to, że za kilka lat nie zobaczymy go w nieco poważniejszej roli. Już stresogenne sekwencje z "Hit Mana" dały nam namiastkę tego, co – na ten moment czysto spekulacyjnie – mógłby zaoferować nam aktor, gdyby zaczął romansować z innymi gatunkami. Potrzeba nam więcej nazwisk o podobnej wrażliwości i gracji, ale jeden Powell musi nam na ten moment w pełni wystarczyć.