Pierwszy powoływał się na inspirację osobą samego Orsona Wellesa, a pod osłoną nocy kradł ze studia modele gumowych ośmiornic. Drugi, kiedy akurat nie eksploatował luk w niemieckim prawie podatkowym, obijał nosy krytykom na ringu bokserskim. Trzeci zainwestował sześć milionów dolarów, by zrealizować prawdopodobnie najgorszy film świata. Ed Wood, Uwe Boll, Tommy Wiseau. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! Jakie kryteria należy zastosować, by wyboru najgorszego reżysera w ogóle dokonać? Historia Złotych Malin, antynagród filmowych, powołanych do życia przez amerykańskiego krytyka filmowego Johna Wilsona, a przyznawanych regularnie od 1980 roku w przeddzień oscarowych rozstrzygnięć, mogłaby w jakimś stopniu posłużyć za taki wyznacznik. Pomysł ten posiada jednak zasadniczą wadę. Co bowiem zrobić z produkcjami powstałymi przed okresem, kiedy rozpoczęto przyznawanie wyróżnień? Ponadto, gdyby zadać sobie trud i prześledzić listę zwycięzców popularnych "razzies" lub liczbę uzyskanych nominacji przez poszczególnych kandydatów, do miana najgorszych reżyserów pretendowaliby m.in.
Brian De Palma,
M. Night Shyamalan czy
Paul Verhoeven – autorzy, którzy mieli po prostu chude lata. Pozbawieni podobnych "narzędzi", możemy jedynie zdać się na własną intuicję. Ewentualnie, na pamięć pokoleń.
Z MIŁOŚCI DO KINA
O amerykańskim reżyserze
Edwardzie Davisie Woodzie Jr. świat wciąż nie zapomniał. Pozostał łatwym celem – zwłaszcza dla tych, którzy nigdy nie wiedzieli ani jednego z jego filmów. W 1980 roku, dwa lata po jego śmierci, światło dzienne ujrzała publikacja Michaela Medveda "Nagroda Złotego Indyka"/"The Golden Turkey Awards". Autor wskazuje w niej właśnie
Wooda jako najgorszego reżysera wszech czasów, a jedno z jego najbardziej rozpoznawalnych dzieł,
"Plan 9 z kosmosu" (1959) – jako najgorszy film. Co ciekawe, książka ta była kontynuacją wydanej przez autora dwa lata wcześniej pozycji "50 najgorszych filmów na świecie", w której nazwisko
Eda Wooda nie figuruje na żadnej stronie (na marginesie: w autorskim plebiscycie zwyciężył film
"Przybysz z kosmosu" Phila Tuckera z 1953 roku, do którego muzykę stworzył słynny kompozytor
Elmer Bernstein). Do momentu publikacji Medveda nikt, może poza kilkoma anonimowymi, niskobudżetowymi producentami-reżyserami kina niezależnego, nie słyszał o
Woodzie. Filmy amerykańskiego twórcy nie były pokazywane w kinach, ponieważ żaden z liczących się dystrybutorów nie traktował ich poważnie. Czasami zdarzało się, że produkcje można było obejrzeć w telewizji, ale nie bez powodu były wyświetlane w czasie, gdy naród spał w najlepsze.
Wood (rocznik 1924) był kolorowym ptakiem na tle hollywoodzkiej socjety lat 50., postacią pełną sprzeczności i tragizmu zarazem. Mimo widocznych gołym okiem braków w technice, uwielbiał pracować w Fabryce Snów, a kino kochał bezgranicznie. Znany z niepohamowanej energii twórczej, mimo kpin i lekceważenia ze strony decydentów wytwórni filmowych, traktował przynależność do tej społeczności jako osobiste wyróżnienie. Za każdym razem kiedy trzaskano mu drzwiami przed nosem, wracał z nowymi pomysłami na scenariusz. Jego wyobraźnia nie miała granic. Rzucał historyjkami na prawo i lewo. W młodości
Wood czytywał sporo opowiadań fantastycznych, publikowanych w specjalistycznych czasopismach. W 1953 roku zadebiutował jako reżyser filmowy. Stworzył autobiograficzne dzieło
"Glen czy Glenda". "Jeżeli chcecie mnie poznać, obejrzyjcie ten film. To niewątpliwie moja historia" – podkreślał. Przez wielu znawców jest ono określane mianem najwartościowszego dzieła w całej karierze amerykańskiego twórcy. Prócz czysto rozrywkowych elementów (za jakie uchodzi szczątkowa fabuła dotycząca tytułowych postaci) posiada także, przeważający nawet, walor edukacyjny.
Wood był bowiem transwestytą (do jego ulubionych ciuchów należały swetry z angory podkradane często swojej ówczesnej narzeczonej, aktorce
Dolores Fuller), co też uczynił tematem swojego debiutu. W latach 50. trzeba było nie lada odwagi, by podejmować podobną tematykę. Tym bardziej że w filmie
Wood podchodzi do swojego zadania z powagą godną naukowca i podejmuje widoczną próbę socjologiczno-psychologicznej analizy zjawiska. I choć całość powoduje niezamierzone wybuchy śmiechu wynikające z technicznych niedoskonałości obrazu i sztucznej gry aktorskiej (kwestie wypowiadane są tak jakby były czytane z plansz umieszczonych za kamerą), to nie można nazwać jego paradokumentu błahym.
"Plan 9 z Kosmosu"
Wood był królem niskiego budżetu. Angażował aktorów bez podstawowych umiejętności warsztatowych. Jednego z nich wypatrzył nawet na ringu zapaśniczym (
Tor Johnson). Słynną w owym czasie Vampirę, czyli Mailę Nurmi, ściągnął z telewizji, gdzie wcześniej była gwiazdą zapowiadającą horrory w specjalnym programie tematycznym, będącym prekursorem gatunku "midnight movies", rozwiniętego później w latach 70. w kinie. Ta "cyrkowa grupa dziwolągów" była jednak stałym zespołem, z usług których
Wood korzystał regularnie przy swoich kolejnych produkcjach. Za jego największą gwiazdę uchodził znany z roli hrabiego Drakuli z filmu
Toda Browninga (
"Książę Dracula", 1931),
Bela Lugosi. Wystąpił on jedynie w dwóch produkcjach
Wooda, który obsadzał go w niezrozumiałych epizodach, jak w
"Glenie czy Glendzie", gdzie siedząc w fotelu, węgierski aktor wypowiada kwestie zupełnie zbędne dla fabuły. Obu połączyła jednak głębsza przyjaźń (
Wood pomagał zapomnianiemu
Lugosiemu w jego zmaganiach z narkotykami i alkoholem). Braki finansowe znajdowały także swoje odbicie w amatorsko konstruowanych scenografiach i tandetnych efektach specjalnych. W
"Narzeczonej potwora" (1955) trzeba było posunąć się do kradzieży olbrzymiej ośmiornicy. Miała ona być wyposażona w silnik poruszający mackami, jednak okazała się wybrakowana, więc aktor tarzał się w sadzawce, imitując krwiożerczą walkę z potworem. Zabawne rozwiązanie znalazł
Wood także podczas kręcenia
"Planu 9 z kosmosu". Głównym motywem dzieła jest bowiem najazd kosmitów na Ziemię i eliminacja ludzkości przy pomocy wskrzeszonych zombie. Aby zobrazować walkę ludzi z przybyszami z obcej planety,
Wood wykorzystał planszę ścienną z fotografią nocnego miasta. Na pierwszym planie z kolei, za pomocą sznurków, przymocował plastikowe talerze naśladujące latające spodki kosmiczne. Z kolei zanim przystąpiono do pracy na planie, reżyser został zmuszony przez finansujący film kościół baptystów do ochrzczenia całej ekipy filmowej jako warunku przyznania dotacji.
Niektórzy określają go mianem niemieckiego
Eda Wooda. Takie porównania wydają się jednak w dużej mierze krzywdzące, przede wszystkim dla Amerykanina.
Wood poświęcił bowiem swoje zdrowie w imię walki o marzenia, na sercu leżało mu przede wszystkim kino.
Uwe Boll, mówiąc delikatnie, to zupełnie inna bajka. Już w latach 90. nauczył się, jak skutecznie korzystać z luk istniejących w niemieckim prawie podatkowym, które pozwalało legalnie dorobić się fortuny na realizacji "złych" filmów. Chodziło o produkcje, których wpływy z rozpowszechniania nie pokrywałyby prywatnego wkładu inwestorskiego. Maszynka do zarabiania pieniędzy ruszyła pełną parą.
Za cel obrał sobie gry wideo. Wykupywał za bezcen licencje na popularne tytuły, a następnie hurtowo je ekranizował, najczęściej z pominięciem systemu hollywoodzkiej dystrybucji. Przez lata wypracował model, dzięki któremu zyski czerpał nie z kas, lecz przede wszystkim z umów z telewizją, wydań DVD oraz działalności platform VOD. Zanim jednak do tego doszło, wraz z nastaniem nowego millenium, zadebiutował jako specjalista od ekranizacji gier wideo filmem
"Dom śmierci" (2003). Przez swoje aroganckie podejście do tematu szybko zyskał rzesze wrogów, zarówno w przemyśle filmowym, jak i wśród fanów ekranizowanych gier. Bez oporów mieszał porządek fabularny pomysłów wyjściowych, masakrował idee stojące za pierwowzorem. Dokonywał autorskich przetasowań do tego stopnia, że fani poszczególnych tytułów nie potrafili znaleźć jakiejkolwiek nici łączącej oryginał z ich ekranowym odpowiednikiem (w
"BloodRayne" (2005) zmienił przykładowo, bez jakiegokolwiek racjonalnego wytłumaczenia, miejsce akcji na Rumunię, ingerując również w wygląd głównego bohaterki). Bagaż frustracji robił się w społecznościach fanowskich coraz cięższy.
"Postal"
Boll potrafi również szokować cynicznym humorem. W
"Postalu" (2007) obserwujemy islamskich terrorystów, dyskutujących o liczbie dziewic czekających na nich w niebie po tym, jak uderzą w wieże World Trade Center – doszedł do tego wątek prezydenta Busha portretowanego jako gorącego zwolennika i cichego kochanka islamskiego przywódcy Osamy Bin Ladena. Produkcje
Bolla często nasycone są politycznymi odniesieniami. Seria
"Rampage", powstała w wyniku rozczarowania twórcy prezydenturą
Baracka Obamy. Fabuła
"Mściciela z Wall Street" (2013) zawiera natomiast brutalny komentarz autora na temat kryzysu bankowego z 2008 roku. Większość krytyki, jaką zbiera Niemiec, dotyczy również epatowania ekranową przemocą. Jednak jak sam przekonuje, jest ona niezbędnym składnikiem jego opowieści: "Chcę swoimi filmami przestraszyć ludzi. Chcę, by bankierzy i politycy zaczęli się bać. Chcę, żeby polityk pomyślał sobie, że jeśli będzie skorumpowany, to ktoś go zastrzeli". Co kłuje w oczy w przypadku produkcji
Bolla, to także fakt, że w odróżnieniu od innych "najgorszych reżyserów", w jego filmach na listach płac pojawiają się nazwiska znane szerokiej publiczności; na występ u niemieckiego reżysera zdecydowali się m.in.
Christian Slater,
Stephen Dorff,
sir Ben Kingsley czy
Jason Statham. Jakie były ich motywacje? Czy kiedy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze?
W odbiorze
Bolla, dwukrotnego laureata Złotej Maliny (w tym jednej statuetki przyznanej za całkoształt twórczości!), na pewno nie pomaga ekscentryczna osobowość twórcy
"Far Cry" (2008). To on wpadł na pomysł pojedynków bokserskich z każdym znawcą filmowym krytycznie wypowiadającym się o jego produkcjach: "Sądzę, że jestem bardzo dobrym filmowcem z wielkim doświadczeniem. Wszystkie filmy ukończyłem na czas, mieszcząc się w budżecie. W tym biznesie to rzadkość". W 2008 roku powstała strona internetowa z petycją, celem której było powstrzymanie
Bolla od kręcenia kolejnych filmów (reżyser zobowiązał się, że zakończy swoją karierę, kiedy pod petycją podpisze się co najmniej milion osób; oczywiście do niczego takiego nie doszło). Bert Harvey, pomysłodawca tej inicjatywy, twierdzi, że niemiecki reżyser to ktoś na wzór współczesnego P.T. Barnuma – osoba, jakiej niepochlebna nawet prasa służy promocji własnej marki. "Mogą masakrować mnie codziennie. Dopóty dopóki będę mógł robić swoje filmy, będę mógł się nazywać szczęśliwym człowiekiem" – podkreśla
Boll. Pytanie, czy najbardziej znienawidzony reżyser wszech czasów odwiesi rękawicę na kołek, kiedy w końcu zabraknie mu forsy?
Z MIŁOŚCI DO SIEBIE Tommy Wiseau stanowi trudną do odkodowania enigmę. Zbywa pytania o swoją przeszłość z nonszalancją godną Jokera. Natomiast jego wyraźny, wschodnioeuropejski akcent może być dowodem na to, że faktyczne pochodzi z Poznania, zaś jego prawdziwe nazwisko brzmi Tomasz Wieczorkiewicz. Na ile jednak jest to prawdą, wie jedynie sam zainteresowany. Informacji na jego temat nie był w stanie wyciągnąć nawet najbliższy przyjaciel Greg Sestero, kolega z planu
"The Room" i autor książki, na podstawie której powstał
"Disaster Artist" – poświęcony mu film
Jamesa Franco. Anegdota głosi, że poproszony kiedyś przez znajomych o pokazanie im prawa jazdy,
Wiseau wpadł w panikę i natychmiast opuścił towarzystwo.
"The Room"
"The Room", film, który
Wiseau napisał, wyreżyserował, wyprodukował i zagrał w nim główną rolę, okazał się tak marną produkcją, że magazyn "Entertainment Weekly" nazwał go
"Obywatelem Kane'em" kiepskich filmów.
Wiseau nie tylko nie potrafił zapamiętać kwestii, napisanych zresztą przez samego siebie, co zmuszało wszystkich do robienia nieskończonej liczby dubli, ale artykułował je w na tyle nienaturalny sposób, że ekipa na planie regularnie wpadała w spazmatyczny śmiech. Do annałów przeszła scena, mająca w zamyśle
Wiseau bezpośrednio nawiązywać do ikonicznego fragmentu z
"Buntownika bez powodu" (1954, reż.
Nicholas Ray), podczas którego
James Dean wykrzykuje do rodziców kwestię "You are tearing me apart!". W interpretacji
Wiseau dramaturgia momentu ulatuje w mgnieniu oka. By móc w spokoju kontemplować swoje stany emocjonalne, operator kamery – rzekomo pod pozorem obserwacji gry aktorów na monitorze – postanowił sprawić sobie namiot, w którym zaśmiewał się do rozpuku.
Reakcje publiczności również nie odbiegały od ustalonej normy. Podczas seansów notorycznie proszono o zwrot pieniędzy już po kilkunastu minutach od rozpoczęcia projekcji filmu.
"The Room" utrzymał się w repertuarze kalifornijskich kin zaledwie przez dwa tygodnie, zarabiając marne tysiąc osiemset dolarów (przy wkładzie osobistym
Wiseau w kwocie sześciu milionów dolarów!). Skąd
Wiseau uciułał tak zawrotną sumę, skoro jak przekonuje Sestero, "facet nigdy nie pracował", nie wiadomo do dzisiaj.
Wiseau twierdzi, że dorobił się fortuny na... sprzedaży skórzanych kurtek i – co zdecydowanie bardziej prawdopodobne – na rynku nieruchomości. Abstrahując jednak od aspektów niefilmowych otaczających dzieło
Wiseau, film, który stworzył, był efektem głębokiej wiary we własny talent. Dzięki reżyserskiej nieporadności i aktorstwu najgorszego sortu,
Wiseau osiągnął poziom tak zły, że jego dzieło musiało zostać otoczone kultem.
***
Otwierając kopalnię bezcennych cytatów i komicznych scen,
Wiseau, podobnie jak
Wood, zapewnił nam rozrywkę na lata. I trudno nie traktować podobnej historii jak opowieści o – mimo wszystko – sukcesie. Kino, jak każda ze sztuk, powstała również po to, by kolejni artyści mogli się mylić – także co do siebie. Jedyne, czego nie toleruje, to drogi na skróty.