Najlepsze filmy dekady, cz. VII. Top 10 Marcina Pietrzyka

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Najlepsze+filmy+dekady%2C+cz.+VII.+Top+10+Marcina+Pietrzyka-143569
Najlepsze filmy dekady, cz. VII. Top 10 Marcina Pietrzyka
Dla niektórych dekada w kinie zakończyła się przed rokiem. Szanujemy ich zdanie oraz rankingi najlepszych filmów. Dla nas – przywiązanych do nieco bardziej tradycyjnych metod pomiaru – dekada zakończyła się osiem miesięcy temu. Przez cały rok będziemy ją dla Was podsumowywać. Do tej pory na stronach opublikowaliśmy podcast podsumowujący dekadę, który znajdziecie poniżej


oraz listy:

Top 10 Michała Walkiewicza
Top 10 horrorów
Top 10 Jakuba Popieleckiego
Top 10 Eweliny Leszczyńskiej
Top 10 komedii

MARCIN PIETRZYK: 10 NAJLEPSZYCH FILMÓW DEKADY



Choć uwielbiam kino, to jednak druga dekada XXI wieku nie z filmami mi się kojarzy. W mojej pamięci zdecydowanie wyróżnia się inne wydarzenie: renesans "Dungeons & Dragons" związany z premierą 5. edycji gry. Zaraz potem na kanale Geeks & Sundry pojawił się show "Critical Role", w którym grupa aktorów grała na żywo w "D&D". Dla mnie była to kwintesencja rozrywki.

Minione dziesięć lat będzie mi się też kojarzyć z komputerowymi grami RPG. Drugą dekadę zdefiniowała dla mnie Święta Trójca: "The Elder Scrolls V: Skyrim" (do dziś jest to mój growy odpowiednik comfort food), cykl "Dragon Age" (każdego roku powracam do którejś z części) i "Pillars of Eternity" (z tą grą spędziłem w minionym dziesięcioleciu chyba najwięcej czasu). Był to również czas mojej fascynacji rosyjską sztuką kręcenia teledysków. Nie wiecie, o czym piszę? To na zachętę proponuję, byście zobaczyli wideoklip do "LollyBomb" zespołu Little Big (do obejrzenia TUTAJ) oraz "i_$uss" grupy Ленинград (do obejrzenia TUTAJ).

Czy to oznacza, że w drugiej dekadzie XXI wieku nie było wartych zapamiętania filmów? Zdecydowanie nie! Było ich aż za dużo. Ograniczenie się do zaledwie dziesięciu tytułów okazało się niezwykle trudnym zadaniem. Dlatego też do kolejności na liście nie przywiązujcie za dużej wagi. Jest to bowiem wyraz mojego aktualnego stanu ducha. Jestem pewien, że w przyszłym roku kolejność będzie inna. Część filmów może nawet zniknąć zastąpiona innymi. Powyższa uwaga nie dotyczy miejsca pierwszego. Zajmujący je film jest dla mnie bezapelacyjnym arcydziełem, obrazem wybitnym i nic lepszego w minionej dekadzie nie widziałem.


Listę otwiera dzieło, przy którym stawiam znak zapytania. Kiedy bowiem mowa jest o najlepszych filmach dekady, to dla mnie oznacza to, że przeszły one próbę czasu. Nie tylko zachwyciły mnie, kiedy oglądałem je po raz pierwszy, ale też powtarzane po latach wciąż silnie na mnie oddziałują. O "Berlin Alexanderplatz" nie mogę tego napisać. Film widziałem bowiem pod koniec 2020 roku, jest to więc wciąż rzecz niezwykle świeża w mojej pamięci. Ma jednak wszystkie elementy ponadczasowego arcydzieła i jestem spokojny o to, że za pięć, dziesięć lat wciąż będę pod jego wrażeniem. "Berlin Alexanderplatz" podbił moje serce samą swoją formą. Wysmakowane, niezwykle zmysłowe zdjęcia i genialne operowanie dźwiękiem (a nie tylko muzyką) sprawiły, że chłonąłem film wszystkimi porami. Do tego dochodzi przemyślany scenariusz, który świadczy o dojrzałości artystycznej twórców i dobrej świadomości tego, co chcieli widzom przekazać. Pozostając bliskie duchowi literackiego oryginału "Berlin Alexanderplatz" jest jednocześnie dziełem niezależnym. Jako zagorzały czytelnik zdecydowanie preferuję ekranizacje, które są czymś więcej niż tylko przekopiowaniem książki na język obrazów.


W kinie do szczęścia niewiele mi potrzeba. Kilku aktorów i tekst – to naprawdę wszystko. "Wystarczy tylko", by były najwyższej próby. A tak jest w przypadku "Dwugłosu" – małego, skromnego filmu, o którym większość z Was zapewne nigdy nie słyszała. Hong Khaou okazał się czarodziejem słowa. W swoim scenariuszu był w stanie uchwycić niuanse uczuć, z jakich ludzie obdarzeni sporą introspekcją nie zawsze zdają sobie sprawę. U niego nie dość, że pojawiają się, to jeszcze wybrzmiewają z pełną mocą, nie tracąc przy tym nic ze swej ulotnej delikatności. Jako reżyser Hong Khaou potrafił sprawić, by aktorzy mu zaufali i sam był w stanie im zaufać. W efekcie Ben Whishaw i Pei-pei Cheng stworzyli przejmujące, genialne kreacje, które pozostawiły mnie w osłupieniu. Szczerość i intymność nakreślonych przez nich portretów daleko wykracza poza to, co na co dzień mam okazję oglądać na dużych i małych ekranach.


Nie samym wyciszeniem, skupieniem i narracyjną skromnością człowiek żyje. Czasami potrzeba przepłukać kubki gustowe i poczuć, jak serce szybciej bije. Dlatego uwielbiam od czasu do czasu sięgać po filmy szalone, absurdalne, przejaskrawione, ociekające tanim efekciarstwem. Po tej liście może tego nie widać, dlatego skorzystam teraz z okazji, by wspomnieć kilka tytułów, które pokochałem całym sercem w minionej dekadzie: "Atak na dzielnicę", "Zombie SS 2", "Gość", "Zombie Hunter" i "John ginie na końcu". Był jednak jeden film, który wyrastał ponad inne i stał się kwintesencją tego wszystkiego, co w szalonym i brutalnym kinie uwielbiam najbardziej. To "Nie przeżyje nikt", który postanowiłem umieścić w mojej dekadowej dziesiątce. Scenariusz Davida Cohena oryginalnością nie grzeszy i w rękach zwykłego reżysera zmieniłby się w jeden z setki podobnych do siebie jak dwie krople wody akcyjniaków. Jednak w filmie nie tylko pomysł się liczy. Równie ważna jest prezentacja. I to właśnie ją do perfekcji opanował Ryûhei Kitamura. W jego rękach standardowa opowiastka zmieniła się w jazdę bez asekuracji szaloną kolejką górską, pełną efekciarskiej brutalności, na widok której wielokrotnie zbierałem szczękę z podłogi. Zaś Luke Evans stworzył tu rolę życia. Jego bohater z miejsca stał się jednym z moich ulubionych bezwzględnych szajbusów.


Wes Anderson należy do niewielkiego grona reżyserów, którym ufam bezgranicznie. Nie muszę nic wiedzieć o fabule czy obsadzie. Jeśli nakręcił to Anderson, po prostu idę do kina. I jak do tej pory nie zawiodłem się. A filmami takimi jak "Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom" tylko potwierdził moją wiarę w niego. Jest to dzieło niebywałe. Andersonowi niczym najlepszemu alchemikowi udało się pożenić przeciwieństwa. Z jednej strony film jest wyrazem nieskrępowanej swobody twórczej. "Kochankowie z Księżyca" przesiąknięci są najczystszą magią kina, czarują bogactwem wyobraźni i uroczą ekscentrycznością, zachowując przy tym bardzo swojski charakter. Z drugiej strony film ma niebywale precyzyjnie przemyślaną konstrukcję, w której żaden element nie pozostawiono przypadkowi. Anderson bawi się gatunkami, buduje całe sceny, inspirując się historią kina, cyzeluje wielopoziomową konstrukcję z cierpliwością aptekarza. Tworzy w ten sposób filmowy odpowiednik muzycznej suity. A skoro już o muzyce mowa, to na oddzielną pochwałę zasługuje Alexandre Desplat, który przeszedł tu samego siebie. Główny temat muzyczny "The Heroic Weather-Conditions of the Universe" jest kompozycją, do której do dziś chętnie wracam. I Was do tego zachęcam. Całość możecie posłuchać TUTAJ.


Miniona dekada nie była dla Woody'ego Allena zbyt szczęśliwa. I nie mam tu na myśli konfliktu z Amazonem i powracających jak bumerang rewelacji na temat jego pokręconego życia osobistego. Nie, chodzi mi o poziom jego filmów. Zdecydowana większość była rozczarowująca, dużo poniżej jego poziomu. A jednak na początku przeszłej dekady nakręcił film, którym kompletnie mnie zaskoczył. Po raz ostatni podobny szok kulturowy przeżyłem pod koniec lat 90., kiedy oglądałem "Północ w ogrodzie dobra i zła" Clinta Eastwooda. W obu przypadkach było mi trudno uwierzyć, że to właśnie ci reżyserzy nakręcili te filmy. Owszem, "O północy w Paryżu" pełne jest neurotycznych elementów, bez których nie może obyć się żaden film Allena. Jednocześnie ma w sobie czar, jaki nigdy w życiu nie kojarzył mi się z twórczością nowojorczyka. Magia barw, zmysłowość, zaskakująca duża doza romantyzmu i optymizmu składają się na absolutnie wyjątkowe przeżycie. Co dodatkowo wzmacniała świetna obsada. Owen Wilson okazał się doskonały alter ego Allena. Corey Stoll, Marion Cotillard i Kathy Bates również mnie zachwycili. Po film ten lubię sięgać, kiedy chcę poprawić sobie humor. Działa za każdym razem.


Kiedy pierwszy raz oglądałem "Świt", byłem w wielkim szoku. Nie za sprawą samego filmu, lecz przez fakt, że był on (choć po prawdzie bardzo krótko) dystrybuowany w kinach. Nie jest to bowiem klasycznie rozumiany film fabularny. Więcej wspólnego ma z dziełami audiowizualnymi, tak więc naturalnym dla niego środowiskiem wydaje się galeria sztuki. Czarno-biały "Świt" jest dziełem hermetycznym. Warto jednak podjąć wysiłek, by stanąć oko w oko z mistrzowską formą. "Świt" okazuje się bowiem dziełem badającym granice przestrzeni w ruchomych obrazach, rzucającym wyzwanie przyzwyczajeniom w postrzeganiu perspektywy. To temu podporządkowana jest praca kamery, montaż, scenografia, a nawet gra aktorska. Film składa się z serii epizodycznych scen, a każda z nich jest małym dziełem sztuki, cudem wymagającym od widza uwagi i zaangażowania, za co odwdzięcza się niezwykłymi doświadczeniami zarówno estetycznymi, jak i intelektualnymi. Przestrzeń jest wykorzystywana w całym swoim zakresie. Perspektywa jest płynna, kamera staje się pełnoprawnym graczem, który nieustannie wchodzi w interakcje, czy to ze scenografią czy też z aktorami. Ci z kolei grają w sposób niezwykle ekspresyjny, często okazując świadomość, że są elementami filmowej formy, łamiąc "czwartą ścianę". Ich dialogi są również formą gry z percepcją. Teksty inspirowane są hasłami propagandowymi, osadzone zostają w takich kontekstach, że nabierają nowych znaczeń. "Świt" to fantastyczne doświadczenie i wyjątkowe przeżycie intelektualne i estetyczne.


Zapewne jest wśród Was wielu fanów twórczości Roberta Eggersa i Ariego Astera. Może nawet Oz Perkins cieszy się Waszymi względami. Moim ulubieńcem jest z kolei Peter Strickland. Fascynują mnie wytwory jego pokręconej wyobraźni. Estetyka jego filmów doskonale trafia w moje gusta. Jestem fanem zarówno "In Fabric" jak i "Berberian Sound Studio", ale to "Duke of Burgundy. Reguły pożądania" uważam za jego szczytowe osiągnięcie (przynajmniej jak dotąd). Zachwycił mnie świat wykreowany przez Stricklanda, który wydaje się zwyczajny, choć przecież rządzi się absurdalnymi z perspektywy przeciętnego widza zasadami. Reżyser ma też fascynujący sposób opowiadania historii. Napisał przewrotny i piekielnie inteligentny scenariusz, który w świat pełen zmysłowej magii i hipnotyzującego piękna przemieniły mistrzowskie zdjęcia. Do tego dochodzą perfekcyjne kreacje aktorskie Sidse Babett Knudsen, Chiary D'Anny i Fatmy Mohamed. Strickland jest kusicielem, który czaruje, uwodzi i wiedzie na manowce.


3

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri

Three Billboards Outside Ebbing, Missouri
2017
1h 55m
To jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Pełnokrwisty scenariusz mający doskonałą historię już na starcie, która z czasem jeszcze więcej zyskuje. Wychodząc od klasycznego westernu - małe miasteczko, samotna jednostka walcząca o sprawiedliwość - powoli zmienia się w przeszywające do szpiku studium bólu, cierpienia, (nie)radzenia sobie ze stratą i śmiercią. Wyraziste postacie są w pełni zdefiniowanymi jednostkami już w pierwszych scenach filmu. Z czasem zaś odkrywamy głębsze pokłady ich jestestwa. "Trzy billboardy" to kino prawdziwie epickie, pozostające zarazem opowieścią zaskakująco intymną. Nie ma w tym filmie żadnych słabych punktów. Scenariusz, reżyseria i aktorzy to mistrzowska liga. Mogę tylko z niedowierzaniem kręcić głowę, że komuś udało się z taką łatwością opowiedzieć o najgłębszych, najtrudniejszych do werbalizacji doświadczeniach człowieka.


Jeśli chcielibyście poznać moją definicję piękna, to wystarczy, że obejrzycie "Wypełnić pustkę". Rzadko zdarza się, by jakiś film aż tak bardzo mnie poruszył. To kino ciche, skromne, delikatne. A jednak nie mogłem przejść obok niego obojętnie. W sposób niezwykle ujmujący opowiada o ludzkich tragediach, smutkach i radościach, a przede wszystkim o uczuciach. Reżyserka odwołuje się przy tym do idei, które w kinie zachodnim zostały odrzucone jako zbyt ckliwe nawet w melodramatach. W "Wypełnić pustkę" przywrócono im coś z dawnej czystości, ich głębsze znaczenie, nie tak gwałtowne, ale za to bardziej totalne, posiadające moc transgresji. Film wywołuje przede wszystkim tęsknotę za światem, który dla większości z nas jest niedostępny, a którego pamięć wciąż tkwi zagrzebana w zbiorowej nieświadomości. Zaś osadzając historię w egzotycznej rzeczywistości ultrakonserwatywnej społeczności chasydów staje się bezcennym darem poznania i zrozumienia zupełnie obcej wizji świata.


1

Rozstanie

Jodaeiye Nader az Simin
2011
2h 3m
Jeśli spojrzycie na całe moje dekadowe zestawienie, to szybko zauważycie, że większość z umieszczonych filmów ma wspólny mianownik. Jest nim człowiek, a dokładniej rezygnacja z prezentowania go jako jednostki o skończonej liczbie jasno zdefiniowanych cech i próba pokazania go w pełnej krasie jego różnorodności. Fascynuje mnie również podróż w głąb ludzkiego doświadczenia, gdzie nie ma miejsca na słowa, jest tylko odczuwanie skomplikowanych, sprzecznych, całkowicie obezwładniających emocji. I to właśnie wychodzi najlepiej w "Rozstaniu" Asghara Farhadiego. Za każdym razem, kiedy sięgam po "Rozstanie", nie czuję, bym oglądał film. Widzę po prostu życie, widzę człowieka, widzę skomplikowaną, przewrotną naturę świata, w której nie ma miejsca na łatwe osądy. "Rozstanie" po raz pierwszy obejrzałem w 2011 roku i niejako ustawiło ono dla mnie całą dekadę. To do tego filmu porównuję wszystkie inne dzieła. Jest bowiem dla mnie wyznacznikiem mistrzostwa, do którego większość twórców nie może nawet aspirować.