Relacja

American Film Festival: "Red Rocket", "Dżokej" i "Jak stąd na Księżyc"

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/American+Film+Festival%3A+%22Red+Rocket%22%2C+%22D%C5%BCokej%22+i+%22Jak+st%C4%85d+na+Ksi%C4%99%C5%BCyc%22-144540
American Film Festival: "Red Rocket", "Dżokej" i "Jak stąd na Księżyc"
źródło: Materiały prasowe

"Wszystkie stany kina", obiecuje slogan American Film Festival, a organizatorzy imprezy dotrzymują obietnicy. Tym razem recenzujemy dla Was melancholijną opowieść o żegnającym się z karierą jeźdźcu ("Dżokej", reż. Clint Bentley) i utrzymaną w stylu lat 70. opowieść o trójce osób w domku w głębi lasu ("Jak stąd na Księżyc", reż. Scott Friend). Przypominamy też canneńską recenzję filmu, który bez dwóch zdań podbił publiczność tegorocznego American Film Festival, czyli "Red Rocket" niezrównanego Seana Bakera. Piszą Jakub Popielecki, Daria Sienkiewicz i Michał Walkiewicz.




Jeździec donikąd ("Dżokej", reż. Clint Bentley)


"My Rifle, My Pony and Me", śpiewał Dean Martin w westernie "Rio Bravo", wyliczając i mitologizując fundamenty kowbojskiej egzystencji. Po latach piosenka ironicznie wróciła w jednym z odcinków "Rodziny Soprano" - tym razem jako przewrotny komentarz do kryzysu, jaki przechodził maczo Tony Soprano. W "Dżokeju" brakuje co prawda strzelby, jest jednak opowieść o współczesnym kowboju, jego koniu i jego przechodzącej kryzys męskości. Ani to western, ani film sportowy, raczej elegia dla jeźdźca, który będzie musiał wkrótce zsiąść z rumaka i podreptać o własnych siłach w kierunku zachodzącego słońca.

"Dżokej żyje dla tych kilku sekund, kiedy jest najważniejszą osobą na świecie", mówi Jackson Silva (Clifton Collins Jr.) w filmie Clinta Bentleya. W "Dżokeju" jednak - znacząco - w zasadzie brakuje takich momentów. Reżyser kilkakrotnie pokazuje pędzącego wierzchem bohatera, ale robi to w intensywnym zbliżeniu, bez kontekstu, nie dając nam wciągnąć się w sportowy spektakl rywalizacji czy rytuał kibicowania. Jakby chciał powiedzieć, że prawdziwy pojedynek toczy się tu między jeźdźcem a nim samym. Niemal cała akcja "Dżokeja" toczy się przecież za kulisami wyścigowej "sceny". Dżokej może i żyje dla tych kilku sekund, ale jego życie to w przeważającej większości cała reszta: minuty, godziny, dni i lata czekania na magiczny moment.

Silva jest starym wyjadaczem dżokejskiego fachu: z niejednego pieca chleb jadł i na niejednym rumaku jeździł. Jako branżowy pewniak pozostaje aktywny zawodowo i regularnie ściga się w pogoni za kolejną wygraną. W wolnej chwili staje z jakimś kumplem oparty o płot, patrzy w dal i wspomina dawne czasy. To żywot pozbawiony blichtru, a on jest zaledwie trybikiem biznesowej machiny, podległym trenerce Ruth (Molly Parker), która z kolei musi kłaniać się kolejnym właścicielom. Z toru wyścigowego Jackson wraca codziennie do swojego samotnego domu-przyczepy, by dać odpocząć ciału udręczonemu przez lata kontuzji. Raz za razem oglądamy, jak Silva z kolegami licytują się na doznane "w akcji" urazy, wyliczając połamane kości, zwichnięte stawy, nadwyrężone kręgosłupy i rozmaite wstrząsy. Lata w siodle w końcu zbierają swoje żniwo: narastające neurologiczne problemy Jacksona zmuszą go do konfrontacji z myślą, że koniec kariery - oraz sprawności fizycznej - jest bliski. Klasyka: myślisz, że starość to pieśń przyszłości, po czym nagle budzisz się któregoś dnia stary, zmęczony i obolały.

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.

W lesie dziś nie zaśnie nikt ("Jak stąd na Księżyc", reż. Scott Friend)


Samotny dom w środku lasu, klasztor z osobliwymi mnichami, halucynogenne dzikie jagody i pustelnik żyjący z polowania na lokalne bobry - bez dwóch zdań film Scotta Frienda wyrasta z konwencji amerykańskiego kina "indie". Fabularna oś obrazu i jego klimat przywołują skojarzenia z "Czarnym niedźwiedziem" Lawrence’a Michaela Levine’a: miłosny trójkąt, narastający niepokój oraz tajemnicza leśna sceneria to jedne z wielu paraleli. Scott Friend wydaje się jednak świadomie operować znanymi i lubianymi schematami. "Jak stąd na Księżyc" to mieszanka komedii, thrillera psychologicznego oraz dramatu, która - mimo fabularnych klisz - trzyma w napięciu do ostatniej minuty.



Główni bohaterowie obrazu to młode małżeństwo, mające już za sobą największe miłosne uniesienia. Uzależniony od narkotyków Dennis (Scott Friend) w szybkim tempie zrobił karierę w Hollywood, lecz teraz znajduje się w twórczym i psychicznym dołku. Mia (Madeleine Morgenweck), niegdyś ceniona łyżwiarka, obecnie bardziej przypomina kurę domową i opiekunkę Dennisa niż szczęśliwą i usatysfakcjonowaną małżonkę. Weekendowy wyjazd na wieś ma być dla nich terapeutyczną ucieczką od pokus wielkiego miasta. Zanim jednak zdążą zaczerpnąć trochę świeżego leśnego powietrza, przed ich oczami objawia się owłosiony mężczyzna ubrany w żółty kombinezon. Nieproszony i niespodziewany gość, który zaburzy równowagę w związku bohaterów, to nikt inny, jak niewidziany od lat starszy brat Dennisa, Roger. Wspólne wędrówki po lesie, robienie wywarów z "benedyktyńskich jagód" oraz subtelne uwodzenie Mii przez Rogera to dopiero początek psychozy, która rozegra się w życiach protagonistów.

Brawa należą się Friendowi i Morgenweck, którzy będąc prywatnie parą, na ekranie świetnie odgrywają rolę dysfunkcyjnego związku. Autobiograficzny wątek uwidacznia się również w skomplikowanym konflikcie Dennisa i Rogera, ponieważ sam reżyser przyznaje, że jego relacje z bratem nie należą do najłatwiejszych. "Jak stąd na Księżyc" osadzony jest w klimacie amerykańskiego kina lat 70. Reżyser czerpie garściami z ówczesnego stylu filmowania, slasherowej scenerii oraz szeroko rozumianej popkultury. Nadgryziony zębem czasu kombinezon Rogera to luźne skojarzenie z kultową postacią Ronalda McDonalda. Jednak zamiast wywoływać przyjemne i ciepłe odczucia, żółty kolor kombinezonu przywodzi tu na myśl niepokój i agresję.

Całą recenzję Darii Sienkiewicz przeczytacie TUTAJ.

Strażnik Texxxasu ("Red Rocket", reż. Sean Baker)


"Jesteś błogosławiony" – słyszy z ust nieletniej kochanki Mikey Saber (Simon Rex) po namiętnym seksie w samochodzie. Błogosławiony czy nie, na pewno impregnowany na sukces. Po latach spędzonych w Los Angeles Mikey wraca z podkulonym ogonem do miasteczka w Teksasie. Jego powrót ilustruje szlagier "Bye Bye Bye" autorstwa błogosławionego zespołu N'Sync, w którym chłopaki śpiewają, dosłownie, o byciu "uderzonym prawdą". U Bakera prawda tłucze z każdej strony – jego film to ironiczny portret sflaczałej męskości oraz czuła opowieść o odroczonym przez życie rachunku krzywd.

Mikey melduje się na ganku swojej wściekłej żony i obiecuje pokutę za grzechy. Żona ulega nieodpartemu czarowi męża marnotrawnego i przygarnia go pod swój dach. Poszukiwania pracy idą dokładnie tak, jak możecie sobie wyobrazić, zaś gdy Mikey wypala w trakcie jednej z rozmów rekrutacyjnych o swojej przeszłości w branży porno, jedyną słuszną reakcją po drugiej stronie ekranu wydaje się sarkastyczne westchnienie: "czego to te przegrywy nie wymyślą, żeby zapaść w głęboki, amerykański sen". Cóż, tym razem to my dostajemy prawdą na odlew. Mikey, ekhm, Saber, to w istocie przebrzmiały gwiazdor filmów dla dorosłych, a jego żona – przeżuta i wypluta przez pornobiznes emerytka – powróciła do miejsca urodzenia, by rozpocząć nowe-stare życie. Teraz, pełni resentymentów, ale i dawnej czułości, mocują się w bezkrwawym klinczu. W wolnych chwilach natomiast Mikey przemierza jałową ziemię na rozklekotanym rowerze, handluje ziołem i wzdycha do nastoletniej pracownicy sklepu z pączkami, w której błyskawicznie dostrzega materiał na gwiazdę i zarazem swój bilet powrotny na pornosalony. "Mówię tu o poziomie Jenny Jameson i Sashy Grey" – przekonuje swojego kumpla z przypadku, dzieciaka z wyrokiem za podszywanie się pod weterana wojny w Iraku. Boże, błogosław Amerykę.


Choć Mikey ewidentnie wierzy w to, co mówi (a mówi m.in. o wpływie kosmosu na sprężystość swoich mięśni oraz precyzję myśli), nie wygląda wcale, jakby miał powrócić na czerwone dywany – choćby te po drugiej stronie wzgórz Hollywood. Wygląda natomiast na gościa, który doprowadzi w końcu do tragedii i każe sobie za to podziękować. Wcielający się w niego Simon Rex ma za sobą karierę, która nadaje się na ponury dokument Michaela Glawoggera albo na kolejny hitowy serial Netfliksa: był modelem L'Oreal, VJ-em w programach MTV, członkiem "Słonecznego patrolu", raperem o pseudonimie Dirty Nasty, chłopakiem Paris Hilton i Meghan Markle, a także – duuuh – aktorem porno specjalizującym się w scenach masturbacji oraz zdobywcą nagrody AVN, która dla Mikeya jest symbolem ostatecznego etapu człowieczej ewolucji. Łatwość, z jaką bohater zjednuje nasza sympatię, ma – pomijając niewątpliwą charyzmę i aktorskie umiejętności Rexa – źródła w owej symbiozie życia ze sztuką, jednak sztama nie trwa długo. W momencie gdy Mikey zaczyna urabiać małoletnią wybrankę swojego serca i pchać ją siłą do Los Angeles, śmiech więźnie nam w gardle. Zrywając z bohatera kolejne pancerze, Baker odsłania całkiem podłego i bezwzględnego gościa, którego największym grzechem nie jest wcale cynizm, tylko bezbrzeżna głupota – Mikey odtwarza w końcu schemat, który zaprowadził go na samo dno.

Cała recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ