Artykuł

Maciejewski: Antykanon polskiego kina

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Maciejewski%3A+Antykanon+polskiego+kina-68033
W związku z premierą boksu DVD z "najgorszymi polskimi filmami", powrócił temat kuriozów filmowych. Ta lista jest w zasadzie stała, wygodna i przewidywalna. "Gulczas…", "Wiedźmin", "Klątwa doliny Węży", "Powrót wilczycy", "Miłość z listy przebojów" itd. Łatwo się znęcać, kiedy ofiara jest bezwolna. Pamiętam jednak, że kiedy kilka lat temu, w stosownej ankiecie dotyczącej "złego kina", jako najgorszy polski film wszech czasów wytypowałem "Pokój saren" Lecha Majewskiego, spotkałem się z histeryczną reakcją redakcji. Usłyszałem, że Lech Majewski jest przecież genialny. Geniusz nad geniusze. Jak dla kogo. Polska kinematografia to według mnie również pochód wiecznie z siebie zadowolonych megalomanów, obłaskawianych przez zarumienioną z emocji krytykę, która bełkotanie przyjmuje za arcydzieła.  


ANDRZEJ ŻUŁAWSKI KONSUMUJE MÓZG


Z filmami Żuławskiego jak niegdyś z Joyce’em. Wszyscy mają na półce, ale nikt nie czyta. Nikt nie ogląda. Po polowaniu z nagonką na Andrzeja Żuławskiego (książka, retrospektywa, obrażanie bez przepraszania, Pudelek), traktowanie go jako zapoznanego guru polskiego kina stało się niemal obligatoryjne. Widziałem na własne oczy: modne knajpy, upalone zielskiem towarzystwo przyszłych i przeszłych krakowskich filmoznawców, a pomiędzy piwem a toaletą ekstatyczne branżowe dyskusje na temat "wyzywającego amorfizmu w kinie Żuławskiego", oraz (let’s beer) rozmowy o niewdzięcznym tyłeczku Weroniki Rosati. Nic dziwnego. Tonem nieznoszącym sprzeciwu jakiś czas temu poinformowano szanowną publiczność że Żuławski to bóg nonkonformizmu. Kto ma inne zdania, ten burak. Jako dumny burak pastewny zgłaszam prawo veta.
 
Żuławski jest według mnie symbolem histerycznej jazdy bez trzymanki. Co drugi symbol w jego kinie jest czytelny, co czwarta metafora zrozumiała, ale jakoś trudno przyznać się, że prawie nic z tego nie rozumiemy i dlatego brniemy w piętrowe, nadinterpretacyjne kłamstewka, dodając sensów tam, gdzie jest tylko maszynka do mięcha (casus "Szamanki"). Niewiele to pomaga, gdyż próba krytycznej analizy poronionego filmu "Na srebrnym globie", który jest dla mnie wyłącznie kwintesencją artystowskiego bełta, to działanie daremne i pełne hipokryzji.

Niestety, filmy Żuławskiego bardzo się zestarzały. Są dzisiaj nie tylko lekturą trudną, ale także ciężkostrawną – zbyt mocno osadzone w archaicznej, cierpiętniczej pozie eksperymentatora, wymuszonej estetycznej dezynwolturze. Z jego polskich filmów broni się jedynie debiut, "Trzecia część nocy" i być może również mniej znany "Diabeł" z 1971 roku  – dramat kostiumowy, który można odczytywać w ujęciu genderowym, jako manifest radykalizmu erotycznego (motyw kazirodztwa) sąsiadującego z niemocą dookreślenia wyrazistej postawy obywatelskiej (pytanie Żuławskiego, zadane z perspektywy 1968 roku – kim jest Polak?). Ale pozostałe, również realizowane we Francji filmy Żuławskiego z ostatnich trzech dekad, to przede wszystkim upiorne pokrzykiwania, posapywania, pijany Szopen ("Błękitna nuta") i całe to "pierdolenie o Szopenie".

LECH MAJEWSKI LUBI SARENKI

"Ogród rozkoszy ziemskich" Lecha Majewskiego na pewno nie jest ogrodem rozkoszy filmowych. Lech Majewski zrobił chyba wszystko, żeby przekonać nas o swojej wyjątkowości. Wystarczy zerknąć na stronę reżysera w internecie. Szapoba. Ilość orderów, zasług, waga pryncypiów którym hołduje, oraz bujna i rosochata twórczość Majewskiego, klasyfikuje go w panteonie największych mistrzów epoki. Greenaway to pikuś, Lynch to hochsztapler, Antonioni dzięki Bogu nie żyje, a w jego nowym filmie zagrał sam Rutger Hauer. Czas na Majewskiego? A może jednak czas najwyższy przekłuć ten napompowany egocentryzmem balon.

Prawda jest bowiem bolesna. Abstrahując od, według mnie równie wątpliwych, malarskich, operowych i pisarskich obsesji Lecha Majewskiego, jego filmowa twórczość, niepodparta uczonymi autowprowadzeniami, tuszuje zwyczajny banał. Pech polskiego kina polega na tym, że kiedy nawet pojawi się u nas autor z własnym, niepodległym charakterem pisma, często okazuje się, że ów autor jest przy okazji strasznym grafomanem. Majewski, sytuując twórczość od razu z pozycji epigona nawiązującego do artystycznej spuścizny minionych lat, przekroczył granicę, poza którą inspiracja staje się błahą imitacją, lub intelektualnym kiczem.



Twórca "Lotu świerkowej gęsi", nabuzowany doniosłymi cytatami, pięknymi teoriami, filozofią i beletrystyką, Wenecją i Śląskiem, dawno temu zgubił kompas zdrowego rozsądku w dawkowaniu artystowskich atrakcji. A przecież niekiedy udawało mu się zachować balans - myślę przede wszystkim o świetnym "Wojaczku", ale i o filmie "Angelus". Niestety, to wyjątki niepotwierdzające żadnej reguły. O ile od biedy można jeszcze obejrzeć bez środków pobudzających antyamerykańską satyrę ("Ewangelia według Harry’ego"), o tyle zmierzenie się z "Ogrodem rozkoszy ziemskich", czy – zwłaszcza – z "Pokojem saren", okazuje się nie lada wyzwaniem. Czego w tych filmach nie znajdziemy: intertekstualne i autobiograficzne szlaki, sarny i sarnina, nowotwór złośliwy i arcydzieła malarskie, odkryta pierś Agnieszki Wróblewskiej i bezbronny fiut Rafała Olbrychskiego. Nie ma się czym chwalić.

WAJDA NIE JEST DOWCIPNY

Przypadki Lecha Majewskiego i Andrzeja Żuławskiego są według mnie kliniczne, ale kandydatów i pretendentów do miejsca w "antykanonie" wśród tak zwanych wielkich nazwisk, albo mniej elegancko - "świętych krów" polskiego kina, znajdziemy więcej. Tyle że tym razem chodzi raczej o pojedyncze tytuły, nie całą twórczość. Co zatem wybrać? "Pajęczarki" Barbary Sass czy "Serce na dłoni" Krzysztofa Zanussiego. "Na koniec świata" Magdaleny Łazarkiewicz czy "Straszny sen Dzidziusia Górkiewicza" Kazimierza Kutza. "Kolos" Witolda Leszczyńskiego czy "Ciemną stronę Wenus" Radosława Piwowarskiego. "Lato miłości" Feliksa Falka czy "Drzewa" Grzegorza Królikiewicza. "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza czy "Starą baśń" Jerzego Hoffmana. "Afonię i pszczoły" Jana Jakuba Kolskiego czy "Deszczowego żołnierza" Wiesława Saniewskiego. Mógłbym tak zastanawiać się w nieskończoność. Ale w końcu, po uporczywej walce z sobą, postanowiłem "wyróżnić" w rankingu niekwestionowanego króla polskiej kinematografii: Andrzeja Wajdę (z żalem zrezygnowałem z opisu "fascynującej" "Panny Nikt"), oraz – żeby było sprawiedliwie – przypomnieć fabularne "osiągnięcia" zapomnianego reżysera serialu "Karino", Jana Batorego.



Najpierw Wajda: "Polowanie na muchy" było w filmografii Andrzeja Wajdy efemerydą. Nasz narodowy, filmowy skarb, tylko kilka razy w swoim długim - chwalebnym, patriotycznym i romantycznym życiu twórczym, chciał być bezinteresownie zabawny. Jakoś nie wyszło. O ile, głównie dzięki rewelacyjnemu Kobieli, ciągle jeszcze bawi Wajdowski "Przekładaniec", surrealistyczna miniatura według opowiadania Stanisława Lema, o tyle z założenia odważna, intrygująca i zabawna historia zatytułowana "Polowanie na muchy" już w momencie premiery (1969 rok), wydawała się filmem pękniętym i chybionym.



Nie trzeba zawracać sobie głowy szukaniem biograficznego klucza w życiorysie Andrzeja Wajdy i wkładaniem go do odpowiedniej (osobistej) dziurki, żeby zorientować się, że "Polowanie na muchy" zrodziło się z wielkiej, bliskiej mizoginizmowi, niechęci reżysera do pięknych kobiet i bardzo pięknych aktorek obecnych w jego życiu… "Polowanie" miało być zemstą Wajdy na wszystkich seksownych muchach w wielkich rogowych okularach, które bzyczą, dźwięczą, machają skrzydełkami, ale poza słodką paplaniną, głównie bezszelestnie zawłaszczają przestrzeń wolności mężczyzn, zabijają nasze ambicje, marzenia i tęsknoty. Gorzkie żale Andrzeja Wajdy jednak nie wypaliły. Przede wszystkim filmowi brakuje poczucia humoru. Autor "Ziemi obiecanej" nie jest, niestety, Munkiem. Groteska, szyderstwo, ironia nigdy nie były jego mocną stroną. Jako reżyser, Wajda musiał się głównie troszczyć: o Polskę, duszę i Solidarność. Również dlatego ta frywolna, napisana przez Janusza Głowackiego historyjka o pewnym fajtłapie (Zygmunt Malanowicz): niedokończonym studencie, nieudanym mężu, kochanku i ojcu, który wpada w sidła ambitnej, zaradnej i fantastycznie się uśmiechającej modliszki (Małgorzata Braunek), nie ma w sobie ani wdzięku, ani lekkości i finezji. Zamiast frywolnego polowania na (kobiece) muchy, zobaczyliśmy raczej muchy w nosie ponurego mistrza. Nieszczególnie ciekawy widok.

DANCING U JANA BATOREGO

Jan Batory. Kim jest Jan Batory? No tak postawione pytanie co najmniej 90 procent respondentów nie udzieli poprawnej odpowiedzi. Nie chodzi wszak o króla Stefana, nazwę fundacji lub statku, tylko o nazwisko polskiego reżysera filmowego. Zapomnianego reżysera zapomnianych filmów. I dopiero kiedy padną poszczególne tytuły z filmografii tego twórcy, na przykład "Con amore", "Karino" czy "O dwóch takich, co ukradli księżyc" z życiowymi kreacjami ś.p. Lecha i aż za bardzo ostatnio ożywionego Jarosława Kaczyńskiego, coś niecoś sobie przypominamy.

Co z filmów Batorego zostało po latach? Jednak niewiele. Mają może pewien urok, przypominają zapomniane aktorskie twarze, ale równolegle drażnią natrętną dydaktyką, staroświecką narracją. Batory, który pracę w kinie zaczynał na początku lat 50. od asystentury przy "Żołnierzu zwycięstwa" Jakubowskiej, właściwie nigdy nie wyzbył się natrętnych, dydaktyczno-oświatowych predylekcji, wygłaszanych ex cathedra w zgodzie z obowiązującą doktryną.



Osobliwym filmem w dorobku reżysera jest "Dancing w kwaterze Hitlera" z 1968 roku: interesująca formalnie – quasi-dokumentalne zdjęcia Witolda Sobocińskiego, sugestywna opowieść o erotycznym trójkącie w dawnej kwaterze Hitlera w Gierłoży. Adaptacja powieści Andrzeja Brychta – górnika i boksera, a także autora szkalującej RFN powieści "Raport z Monachium" w miarę udała się ze względu na dobrą obsadę (m.in. Łapicki i Łukaszewicz), muzykę Wojciecha Kilara i pełen ambiwalencji klimat miłosnych niedopowiedzeń. Późniejsze o cztery lata "Jezioro osobliwości" to już tylko smętne, młodzieżowe kino o problemach podstarzałej nastolatki, które już w 1972 roku było ramotą. Dzisiaj jest filmem nie do oglądania. Z kolei w kuriozalnym "Zapachu psiej sierści" z 1981 roku, adaptacji ulubionego reżimowego dostawcy bestsellerów, Wojciecha Żukrowskiego (pamiętam mordęgę szkolnej lektury obowiązkowej jego autorstwa, "Porwania w Tiutiurlistanie") subtelny artysta-rzeźbiarz o fizjonomii Romana Wilhelmiego (!) chędoży wstydliwą (!) Niemkę – Heidi, którą dla odmiany zagrała Polka – Izabella Darska, a przy okazji nad modrym brzegiem znajduje woreczek z dragami. Subtelny artysta Wilhelmi nie odda znaleziska szwabskim bandytom. Bo to chojrak-patriota. Well, well, well.

***

Wielkie ambicje. Żwawy pochód klakierów, mitomanów i ideologów. Plus kompletny brak dystansu do siebie. Zakochane w sobie z wzajemnością filmy Lecha Majewskiego czy Andrzeja Żuławskiego (o nieszczęsnym Janie Batorym nie wspominając), wymagają nie tyle laurek, co odpowiedzialnej analizy krytycznej. Może okazać się że król jest nagi. Piękne sceny, erudycyjne literackie nawiązania, gry i zabawy dziecięce – to nie wszystko. W każdym razie ja pozostaję obojętny na te piękności. A bohaterom artykułu chętnie dedykuję miłosny cytat z powieści Philippe’a Dijana "W stronę niewinności": "Możesz zadać mi ból, kiedy rzecz tyczy głowy. Ale tym ogonkiem tego nie dokonasz".

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones