Artykuł

Woody, wszystko gra?

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Woody%2C+wszystko+gra-71491
Gorzkie diagnozy Woody'ego Allena coraz częściej tracą partykularny i prywatny charakter i zaczynają aspirować do miana uniwersalnych refleksji.

Od dawna wiadomo, że komedie Woody’ego Allena śmieszą tylko na pierwszy rzut oka. Że pod zewnętrzną warstwą dowcipu językowego, komizmu sytuacyjnego, zabawnych fabuł zazwyczaj kryje się gorzka refleksja. Że ani przy "Annie Hall", ani przy "Zeligu" nie będziemy zrywać boków.

Jednak na przestrzeni ostatniej dekady coś się w kinie Allena zmieniło. "Nieśmieszność" komedii nie wynika wyłącznie z pesymistycznego nastawienia nowojorczyka, który wplata siebie samego w narrację i czyni z filmowej rzeczywistości subiektywną projekcję. Diagnozy Allena coraz częściej tracą partykularny i prywatny charakter i zaczynają aspirować do miana uniwersalnych refleksji, dążą w kierunku poszukiwania nadrzędnych zasad i powszechnych reguł. Nie znaczy to, że Allen nagle stał się mędrcem. Wprost przeciwnie, uparte poszukiwania sensu zazwyczaj prowadzą do wypunktowania motywów, które sens i logikę rozsadzają. Lecz jednocześnie, Allen znajdujący się poza ekranem, występujący w roli scenarzysty i reżysera, stawia siebie na pozycji nieobliczalnego trickstera, który potrafi bezbłędnie operować motywami przewrotnego losu, życiowego zamętu, a jednocześnie nie  traci panowania nad rzeczonym "chaosem".

Wprawdzie na przestrzeni dekady wielokrotnie mieliśmy okazję zobaczyć twarz Woody’ego Allena na dużym ekranie (pojawia się w "Klątwie skorpiona" z 2001 roku, "Końcu z Hollywood" z 2003, "Scoop – gorący temat" z 2006), ale jego obecność coraz wyraźniej usuwa się na drugi plan. I właśnie te filmy, w których Allen nie zagarania przestrzeni aktorskiej dla siebie i oddaje to pole młodszemu pokoleniu, pozwalają na poszukiwanie w kinie reżysera pęknięć – chwil odejścia od estetyki, która dominowała w jego filmografii.
 
"Wszystko gra" ("Match Point") zapadł w pamięci tym, którzy tęsknili za odmianą w kinie Allena. Zamiast starszego, ale niezwykle energetycznego reżysera, na ekranie pojawili się Jonathan Rhys Meyers, Matthew Goode i Scarlett Johansson. Allenowskie poczucie humoru, słowne żarty, cięte riposty, intelektualne ekwilibrystyki ustąpiły miejsca zmyślnej intrydze stanowiącej motor napędowy całego filmu. Fabuła wyraźnie nawiązuje do konwencji thrillera psychologicznego, ale, rzecz jasna, u Allena taki model gatunkowy nie może zaistnieć na ekranie w skali jeden do jeden. W idealnym londyńskim światku nie ma miejsca na psychologiczny dramat. Znajdą się za to igraszki z wyobrażeniami o kinie kryminalnym, o budowaniu napięcia i tworzeniu dogłębnego portretu postaci. Allen nie ukrywa przed widzami szwów i pęknięć w fabule – bohater zaczytujący się w "Zbrodni i karze" Dostojewskiego nie jest postacią z krwi i kości. To raczej mrugnięcie skierowane do publiczności. Podobnym "mrugnięciem" jest ekskluzywna i wyrafinowana rzeczywistość wyższych sfer. "Wszystko gra" to żonglerka z wyobrażeniami o thrillerze, a nie thriller w pełnym wymiarze.



Lecz o wiele istotniejsza niż gra z konwencją, wydaje się we "Wszystko gra" właśnie refleksja, urastająca do rangi refleksji egzystencjalnej. Bez względu na to, czy fabuła prowadzi ku wnioskom o przewrotności losu, niesprawiedliwości dziejowej czy życiowej nieprzewidywalności, na pierwszy plan wybija się przede wszystkim kwestia odpowiedzialności za własne czyny i konieczności ponoszenia za nie konsekwencji. Bywa, że coś uchodzi nam na sucho, ale bywa też odwrotnie – zdaje się mówić Allen – dlatego lepiej założyć, że na sucho nam nie ujdzie. Jak przewrotny, ironiczny, cyniczny czy sarkastyczny Allen by był, zło zostaje w jego filmach ukarane. Albo przynajmniej odpowiedzialność za zło zostaje przerzucona na widzów, w których, wobec braku ekranowej kary za niesprawiedliwość, rodzi się automatyczny sprzeciw.

Jednak we "Wszystko gra" pytania o winę i karę (albo o brak kary) padają wprost. Nawet moralizatorski aspekt filmu jest zarysowany tak grubą kreską, że trudno posądzać penetrującego mechanizmy zła Allena o powagę i autentyczność. Sytuacja zmienia się w późniejszym "Śnie Kasandry". Bez wyrazistych sygnałów i niemal znienacka, Allenowska komedia przekształca się w traktat o nieustępliwym sumieniu, poczuciu winy, które spędza sen z powiek i rzuca cień na każde działanie. W "Śnie Kasandry" już nie jest do śmiechu – Colin Farrell jako Terry i Ewan McGregor jako Ian, dwaj bracia zmuszeni do popełnienia przestępstwa, bliżsi są charakterom z filmów noir niż postaciom, do których przyzwyczaił nas Allen. Absurdalne zlecenie, które otrzymują od wuja, nie staje się w tym wypadku motorem dla zabawnej intrygi, opartej o precyzyjnie zaplanowaną przez reżysera siatkę zbiegów okoliczności, lecz prowadzi bezpośrednio do załamania – zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i na planie zachwiania ogólnego porządku rzeczywistości. Zamiast przewrotnej przypowiastki, mamy w tym wypadku do czynienia z dramatycznym scenariuszem o zgubnym popędzie do zaspokajania pragnień za wszelką cenę. A przede wszystkim – o tym, jak przewinienie może zanieczyścić umysł, a poczucie winy zawładnąć całą świadomością.



Temat niespełnienia i rozminięcia się wyobrażeń z rzeczywistością jest obecny także w "Vicky, Cristinie, Barcelonie". Vicky (Rebecca Hall) i Cristina (Scarlett Johansson) chcą urozmaicić swoją amerykańską codzienność spontanicznym wypadem do Barcelony. Na ich drodze staje Javier Bardem, uosobienie hiszpańskich namiętności i snu o kochanku doskonałym, a także Penelope Cruz, która do zbudowania roli zaprzęgła chyba wszystkie kulturowe wyobrażenia o latynoskiej gwałtowności, wybuchowości i bezkompromisowości. W tej postaci można dopatrzeć się nieomal karykaturalnego portretu amerykańskiej fantazji o hiszpańskim temperamencie, ale także kpiny z amerykańskiego wyobrażenia o latynoskim kinie. Jednak konfrontacja Amerykanek z Europą jest pretekstem do opowiedzenia nie tylko o kulturowych różnicach. Zderzenie dwóch światów ma bolesny i rozczarowujący charakter. Marzenie o wyzwoleniu z kulturowych konwenansów zderza się z brutalną rzeczywistością, pragnienie wolności spotyka przeszkodę w postaci jednostkowych ograniczeń. Seksualne spełnienie nie wywraca rzeczywistości na opak, a wyśniona baśń jest pozbawiona happy endu.



Wydaje się, że podobna refleksja mogłaby towarzyszyć najnowszemu filmowi Allena"Poznasz przystojnego bruneta". Także w tym wypadku mamy do czynienia z ciągiem wysiłków, które mogłyby sprowadzić życie na wymarzony tor. I także tutaj, zaspokojenie pragnień wprowadza w losy bohaterów poczucie elementarnej pustki, rozdźwięku między oczekiwaniami a efektami starań i permanentnego niespełnienia. Punktem wyjścia jest rozpad małżeństwa Shebritchów (Gemma Jones w roli Heleny i Anthony Hopkins jako Alfie). Kryzys ich związku wywołuje reakcję łańcuchową w całej rodzinie – wspólna przyszłość ich córki Sally (Naomi Watts) i jej męża Roya (Josh Brolin) wisi na włosku, narzeczeństwo sąsiadki z naprzeciwka staje pod znakiem zapytania, ale reperkusje jednego pochopnego gestu rodziców okazują się jeszcze poważniejsze.


"Poznasz przystojnego bruneta"

W tym wypadku Allen nie korzysta z kinowych klisz albo schematów opowiadania, które mógłby wywrócić na opak. Posługuje się wprawdzie stereotypowymi "modelami kryzysu" (ojciec rodziny porzuca żonę dla młodej kochanki, impas pisarski Roya łączy się z poczuciem zaniedbania i syndromem wypalenia u jego żony), ale nie wyprowadza bohaterów z ram zaprojektowanej dla nich rzeczywistości. "Wszystko gra", "Sen Kasandry" i "Vicky, Cristina, Barcelona" stanowiły wyzwanie rzucone losowi, próbę wypowiedzenia wojny zastanym regułom gry. Nawet jeśli bohaterowie tych filmów ponosili klęskę, widoczne było ich zmaganie ze światem i próba przekroczenia wyznaczonych ról. Tworzyli galerię charakterów, niemieszczących się w wyznaczonym dla nich polu, posiadających zbyt wysokie aspiracje, zbyt nierealne marzenia, zbyt utopijne iluzje. Postaci w najnowszym filmie Allena wpadają z jednego schematu w drugi, posłusznie instalują się w określonych konwencjach postępowania, ulegają stereotypowym popędom i ponoszą stereotypowe porażki. Nawet jeśli Allen próbuje w "Poznasz przystojnego bruneta" uskutecznić krytykę mieszczaństwa, wydaje się, że tym razem robi krok wstecz. W poprzednich filmach wskazywał, że nawet on – jako autor i reżyser – pozostaje bezradny wobec zawiłości świata, który nie poddaje się naszym naciskom i nie spełnia naszych wymagań. W "Poznasz przystojnego bruneta" Allen pociąga za sznurki tak precyzyjnie, że każdy obrót spraw okazuje się przewidywalny.