Artykuł

Filmowi szaleni naukowcy

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Filmowi+szaleni+naukowcy-61880
PROMETEUSZ TRACI ZMYSŁY

Kino nigdy nie doceniało świata nauki. Od bystrego umysłu zawsze wyżej ceniło wrażliwe serce, a rozbuchaną wyobraźnię przedkładało nad intelektualną sprawność. Zapewne także dlatego filmowi twórcy  tak często sięgają  po figurę Szalonego Naukowca. Najświeższym przykładem jest wchodząca na ekrany "Istota" Vincenzo Natalego.

Tworząc dla mas, filmowcy rzadko pokazują ludzi nauki w ich twórczym znoju, a nawet w chwilach wielkich triumfów i odkryć. Badacze, teoretycy, odkrywcy pełnią w kinie funkcję podręcznych dziwaków, a egalitarna X muza rzadko drażni swych odbiorców, prezentując im ludzi inteligentniejszych, stojących o kilka stopni wyżej na ewolucyjno-cywilizacyjnej drabinie. Częściej sięga za to do stereotypów – portretuje naukowców jako szaleńców, niegroźnych wariatów, domorosłych demiurgów i oderwanych od życia lekkoduchów.

Szkiełko i oko

"Istota" Vincenzo Natalego nie jest tu wyjątkiem. Historia Elsy (Sarah Polley) i Clive’a (Adrien Brody), dwojga śmiałych genetyków, powiela kinowe stereotypy. Bohaterowie przekraczają granice etyki, roszczą sobie boskie plenipotencje, a moralne wątpliwości rozstrzygają na własną korzyść. Nie od dziś wiadomo, że Natali, twórca "Cube", lubi mroczne klimaty, ale też intelektualne klisze. Opowiadając o dwójce naukowców, którzy tworzą istotę obdarzoną różnorodnymi genami, pokazuje naukę jako zagrożenie. W historii o tym, że "ludzie mogą zachowywać się bardziej potwornie niż same potwory", Natali widzi naukę amoralną, bo przedkładającą prawo ludzkie nad boskie. Jego film nie proponuje wprawdzie nowego sposobu obrazowania postaci naukowca, ale jest jednym z dowodów na to, jak z upływem epok zmienia się źródło zagrożeń płynące ze świata nauki.

Dziś, w epoce eutanazji, nikt nie próbuje już ożywiać zmarłych, hitlerowskie eksperymenty medyczne są jedynie przerażającym wspomnieniem z historii, a bomba atomowa dawno już przestała paraliżować strachem. Mimo to kultura popularna wciąż boi się nowych technologii – Dan Brown z zapałem godnym lepszej sprawy pisze o niszczącej antymaterii, dla uzyskania której krótkowzroczni fizycy zbudowali zderzacz hadronów, a kino wciąż chętnie (choć z niechęcią) pokazuje, jak groźne dla ludzkości są genetyczne eksperymenty. A choć zmieniają się okoliczności, czasy i dziedziny nauki, wciąż żywy jest stereotyp naukowca-wariata.  

Burza włosów, obłęd w oku, elegancki frak bądź biały, laboratoryjny kitel – po tym poznasz świrniętego mądralę. Nie do końca wiadomo, kiedy się narodził, wiadomo jednak, że ten przerażający gatunek rozplenił się szczególnie w epoce romantyzmu. Literaci, którzy nad "mędrca szkiełko i oko" przedkładali czucie serca, nie obeszli się zbyt łaskawie z tymi, którzy zaprzęgli swe umysły w służbę nauki. Ci ostatni też nie byli bez winy. Wynalazcy, którzy w ciągu kilku dekad doprowadzili do wielkich cywilizacyjnych zmian, rzucali wyzwanie, a postępujący mechanicyzm sprawiał, że szekspirowska walka serca z okiem zdawała się dla romantycznych pisarzy przegrana. Nie dziwi więc, że artyści romantyczni z rewanżystyczną pasją wyposażyli naukowców w paskudne cechy. U Nathaniela Hawthorne’a co rusz pojawiali się szaleni mędrcy – negatywni bohaterowie "Córki Rapacciniego" czy opowiadania "Znamię"; Mary Shelley we "Frankensteinie" stworzyła najsłynniejszy portret naukowca próbującego pokonać prawa natury; groźni myśliciele licznie pojawiali się także na kartach powieści Juliusza Verne’a, później zaś m.in. u H.G. Wellsa, Lovecrafta i Roberta Louisa Stevensona, autora "Doktora Jekylla i pana Hyde’a".

Wariat z rodowodem

Moda na szalonych naukowców, wizjonerów zagubionych w gąszczu własnych ambicji i rojeń była poniekąd obroną przed dominacją nauki nad sztuką. Artyści wiedzieli bowiem doskonale, że martwe prawdy nauki niezrozumiałe są dla zwykłego ludu (co skrzętnie odnotował Adam Mickiewicz). Na lękach i uprzedzeniach publiczności grali także reżyserzy. Spuścizna romantycznej literatury trafiła na znakomity grunt jarmarcznego kina, a na początku minionego stulecia na ekranach zaroiło się od szalonych naukowców. Już w 1910 roku w studiu Edisona J. Searle Dawley zrealizował niemą adaptację "Frankensteina", a po latach powieść Shelley przeniósł na ekrany James Whale, czyniąc nieśmiertelnym Borisa Karloffa, niezapomnianego odtwórcę roli potwora.

Romantyczne rodowody mieli także inni naukowcy kina lat dwudziestych i trzydziestych: demoniczny Dr Mabuse, tytułowy bohater filmu Fritza Langa z 1922 roku i jego następca – Rotwang z "Metropolis", rozbuchanej opowieści o technicyzacji życia i paru innych strasznych tematach. Niemieccy ekspresjoniści byli zresztą specjalistami w kreowaniu niepokojących postaci obłąkańców, a w postaci szaleńca z "Gabinetu Doktora Caligari" Roberta Wienego po latach widziano nawet przepowiednię faszyzmu.

Zwariowani badacze i inteligentni złoczyńcy bywali również portretowani w mniej poważnych tonacjach. Romantyczne rojenia o nekromancji, o przekraczaniu ludzkich ograniczeń i groźnych naukowcach po latach stały się nieodzownym elementem popkultury. Doktor Doom, główny przeciwnik Fantastycznej Czwórki, tytułowych bohaterów komiksowej serii wydawnictwa Marvel, był tedy wschodnioeuropejskim naukowcem, a Superman i inni herosi wciąż od nowa musieli zwalczać opętanych demiurgów. Źli naukowcy nie tylko rozplenili się po kartach komiksów, ale nękali nawet bohaterów dziecięcych kreskówek. Szczególnie modni byli jednak wśród twórców horrorów i filmów science-fiction, a z czasem szalony naukowiec oswajany był śmiechem. Gdy w 1957 na ekrany amerykańskich kin trafiły dwa bliźniacze filmy "Byłem nastoletnim wilkołakiem" Gene’a Fowlera i "Byłem nastoletnim Frankensteinem" Herberta L. Strocka jankeska młodzież bawiła się, patrząc na parodystycznie sportretowanego wariata, który w imię niejasnych ambicji tworzy groźne potwory.

Figura szalonego naukowca nie była jednak wyłącznie echem romantycznej tradycji i skonwencjonalizowanym elementem popkulturowej twórczości. Czasem demoniczny wariat był również upostaciowaniem najważniejszych problemów współczesnej cywilizacji. Kiedy w 1955 roku Ed Wood nakręcił "Narzeczoną Potwora", pokazał, że nawet niskobudżetowe horrory mogą silić się na społeczne diagnozy. Jego bohater, do szpiku zły Dr Eric Vornoff, chciał stworzyć superczłowieka, wykorzystując do tego energię atomową. Tak oto najgorszy reżyser w historii kina włączył się w amerykańską debatę na temat nauki, jej mrocznych zakamarków i niesionych przez nią zagrożeń. Choć jego film oglądać dziś można wyłącznie jako historyczną ciekawostkę i zabawne świadectwo epoki, w swym filmie poruszał temat kluczowy dla kilku następnych dekad.

Potwór słucha Straussa

Kiedy Robert Oppenheimer, jeden z twórców amerykańskiej bomby atomowej, po raz pierwszy zobaczył, jak wielkie zniszczenia wyrządza jego dzieło, powiedział do swojego współpracownika: "Teraz wszyscy jesteśmy sukinsynami". Mimo że dla Amerykanów przerażonych wizją niekończącej się wojny był wówczas wielkim bohaterem, nigdy nie opuściło go przekonanie, że wykorzystanie nauki w pracy nad straszliwą bronią było moralnie naganne. Między innymi za sprawą Hiroszimy utrwalił się wizerunek naukowca jako jednostki reprezentującej zło w czystej postaci. Nie ma się zresztą czemu dziwić: skoro półtora wieku wcześniej romantyczni pisarze demonizowali Bogu ducha winnych naukowców badających właściwości elektryczności, twórcy powojennej kultury mieli dużo mocniejsze przesłanki, by krytykować ludzi nauki. Po erze okrutnych medycznych badań przeprowadzanych przez faszystów, w epoce wyścigu zbrojeń i zimnej wojny, szalony naukowiec był symbolem zła.

Kino pokochało tę figurę. Piekielnie inteligentny wariat przerażał – reprezentując chłodny i zdyscyplinowany świat nauki działał zgodnie z logiką, nie poddając się podszeptom sumienia. Przez lata twórcy filmowi bardzo umiejętnie skodyfikowali postać złego naukowca, a dziś sięgają po nią, by zobrazować absolutne zło. Kinowy straszny demiurg jest wysublimowany: zamiast zadowalać się mrocznymi songami Johny’ego Casha, Nicka Cave’a czy choćby radosnymi piosnkami Beatlesów, szczególnie umiłowali sobie klasyczne melodie Beethovena, Schuberta czy Mahlera. Półki w ich gabinetach uginają się pod ciężarem książek, a historia filozofii rzadko stanowi dla nich wyzwanie. Filmowcy wiedzą doskonale, że szalony naukowiec przeraża tym bardziej, im więcej w nim kultury, intelektualnego obycia, pozorów normalności. Konstruują więc swych bohaterów tak, by zawsze stwarzali wrażenie ludzi lepszych od potencjalnego widza.

Zło głupie, niskie i powszednie w kinie rzadko ma prawo bytu. Kultura popularna lubi bowiem sięgać do bohatera elitarnego, by go upodlić, budząc zarazem nasz lęk. Jak ważna dla współczesnej popkultury jest figura szalonego naukowca, świadczy fakt, że już pierwsza część przygód Jamesa Bonda konfrontuje dzielnego herosa z demonicznym Doktorem No, a inteligentni złoczyńcy są przeciwnikami Batmana we wszystkich jego filmowych przygodach. Ale nie tylko przerysowane komiksowe szwarccharaktery dysponują nieprzeciętną inteligencją i nie tylko one mają w kinie zły wizerunek. Twórcy filmowi nie przepadają także za innymi typami bohaterów, choćby za psychiatrami, którzy w takich filmach jak "Lot nad kukułczym gniazdem" Formana czy "Wyspa tajemnic" Martina Scorsese okazują się bezwzględnymi okrutnikami.

Reżyserzy tych i podobnych filmów z lubością bawią się stereotypami. Podczas gdy statystyczny widz widzi w lekarzu osobę godną zaufania, mądrą i pomocną, właśnie ona staje się przyczyną udręki filmowych bohaterów. Kiedy w "Hańbie" Steve’a Jacobsa poznajemy Davida Luriego, profesora literatury brytyjskiej, nie przychodzi nam do głowy, że ów wyrafinowany intelektualista może być człowiekiem okrutnym i zimnym. Publiczność lubi jednak klarowne opozycje i niemiłe zaskoczenia. Z perwersyjną lubością patrzy na profesora Eddiego Jessupa, bohatera "Odmiennych stanów świadomości" Kena Russela, który w imię nauki poddaje się przerażającym eksperymentom. Chętnie daje się zaskoczyć przemianie Allie Foxa z "Wybrzeża moskitów" Weira, gdy z utalentowanego wynalazcy przepoczwarza się w szaleńca, a patrząc na znakomitą "Muchę" Cronenberga z satysfakcją dostrzega zagrożenia wynikające z chęci przekraczania granic wyznaczanych przez naturę, moralność i religię.  

***

W 1997 roku Arthur Allen, publicysta "Slate", pisał, że współczesna kultura coraz rzadziej patrzy na naukowców jak na upadłych demonów, dostrzegając za to ich ludzkie oblicze. Przyglądając się filmom takim jak "Istota", stwierdzić można, że amerykański dziennikarz przedwcześnie wieszczył śmierć szalonego naukowca. Ten ostatni trzyma się bowiem nieźle.



Nie znaczy to bynajmniej, że współczesna kultura nie pokazuje różnych wcieleń ludzi nauki. Są wśród nich mesjasze wykorzystujący swą wiedzę dla ratowania świata jak w "Pojutrze" Rolanda Emmericha czy w "Dniu, w którym zatrzymała się ziemia" Scotta Derricksona. Naukowcy rozmiłowani w kryminalnych intrygach pojawiają się w popularnych serialach: "Fringe. Na granicy światów", "Jedenastej godzinie" i "Kościach". Motyw szalonego naukowca-pierdoły wykorzystują chętnie twórcy filmowych komedii (od "Powrotu do przyszłości" Zemeckisa po "Gruby i chudszy" Shadyaca), a w nielicznych dramatach oglądać możemy także smutną stronę szaleństwa ("Pi" Aronofsky'ego, "Piękny umysł" Howarda), ale najliczniejszymi reprezentantami świata nauki są na wielkim ekranie demoniczni wariaci. Najwidoczniej kino nie przepada za inteligentami z uczelnianych laboratoriów i odkrywcami pogrążonymi w świecie liczb, teorii i wykresów. Zamiast opowiadać o życiowym dramacie Roberta Oppenheimera, moralnych wyborach Nielsa Bohra lub też o cenie, jaką za swe odkrycia płaciła Maria Skłodowska-Curie, filmowcy wolą łatwe uproszczenia, efektowne kontrasty i niepokornych Prometeuszy, którzy za swe marzenia płacą cenę obłędu. Cóż, dobre i to.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones