Powiększenie: Hrapkowicz o kampie w filmach Burtona

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/Powi%C4%99kszenie%3A+Hrapkowicz+o+kampie+w+filmach+Burtona-45269
Czas na kolejny tekst w naszym prestiżowym dziale "Powiększenie". Tym razem prezentujemy Wam artykuł autorstwa Błażeja Hrapkowicza dotyczący kampu w twórczości wybitnego reżysera Tima Burtona. Autor poświęcił najwięcej uwagi filmowi "Marsjanie atakują!", który w 1996 roku był jednym z większych hitów kinowych w Stanach Zjednoczonych. Zapraszamy!



"NIEPOWAŻNE SPOJRZENIE ESTETY" – TIMA BURTONA KAMP IRONICZNY


"Nie rozpoznałbym dobrego scenariusza nawet wtedy, gdyby ugryzł mnie w twarz"
– powiada amerykański reżyser Tim Burton. A jednak jest on dość powszechnie uznawany za jednego z najlepszych i najciekawszych współczesnych filmowców, którego kolejne obrazy są ogromnymi wydarzeniami, zbierają na ogół doskonałe recenzje i wzbudzają zachwyt pokaźnej rzeszy fanów. Pytanie tylko, czy sukcesy Burtona stoją rzeczywiście w opozycji do przytoczonej wyżej wypowiedzi? Co to oznacza "dobry scenariusz"? W jakich kategoriach powinniśmy rozpatrywać owo określenie, a przede wszystkim – w jakich kategoriach postrzega je Burton? Odpowiedź zawarta jest – jak sądzę – w najbardziej kontrowersyjnym filmie reżysera z Kalifornii: "Marsjanie atakują!", filmie, który został dość nisko oceniony przez amerykańskich krytyków, ale który stałby się niechybnie polem do popisu dla Susan Sontag – w jej "Notatkach o kampie" pojawia się bowiem wiele cech charakterystycznych nie tylko dla tego konkretnego dzieła Burtona, ale i dla całej jego twórczości.

Kto wie, czy kamp nie jest najważniejszą kategorią w kontekście filmografii bohatera niniejszego tekstu, kategorią odrzucająca, jak pisze Sontag, "skalę dobry-zły właściwą normalnym sądom estetycznym" (1). I właśnie do normalnych (tutaj: "poważnych") sądów estetycznych należy zaliczyć przywołane na początku słowa Burtona. A jeżeli założymy, że u podstaw utworów amerykańskiego reżysera leży kamp, to sprzeczności pomiędzy jego sukcesami a wypowiedziami - jak ta o scenariuszach - po prostu nie ma. Wydaje się, że szczwany Burton z pozoru deprecjonuje swoje dokonania, a tak naprawdę oświadcza, że należą one do zupełnie innej sfery kulturowej i wymykają się w rezultacie arbitralnym, wartościującym ocenom w myśl dominujących estetyk. "Marsjanie atakują!" recenzowane według, by tak rzec, powszechnie uznanych za kanoniczne norm (przez co rozumiem normy, za pomocą których ocenia się dokonania tzw. "sztuki wysokiej"), jawi się jako film w absolutnie złym guście, lecz gdy spojrzeć na niego z perspektywy kampu, można dostrzec, że granice między "dobrym" i "złym" zupełnie się w nim zacierają, więcej - zlewają się w jedno, tworząc to, co Sontag nazywa "dobrym smakiem złego smaku" (2).

Kino autora "Soku z żuka" nie mieści się jednak idealnie w sontagowskiej definicji kampu choćby z tego powodu, że nie jest zjawiskiem marginesowym – a to dla badaczki jeden z wyróżników dzieł zaliczających się do kategorii, którą opisała (3). Budżet "Marsjanie atakują!" zamknął się w kwocie 80 mln. dolarów (w porównaniu do największych superprodukcji holywoodzkich to i tak mało, ale trudno tutaj mówić o niszowości), wszystkie filmy Burtona bez problemu trafiają do dystrybucji światowej, a samego reżysera można spokojnie zaliczyć do grona celebrities. Druga wątpliwość zasadza się na tym, że "Marsjanie atakują!" są obrazem, w którym realizuje się w pełni burtonowska strategia kampu ironicznego, a co za tym idzie – zamierzonego. Sontag pisze, że "w naiwnym czyli czystym kampie zasadniczym elementem jest powaga; powaga, która zawodzi" (4). Tymczasem u Burtona nie ma żadnej powagi, ani tym bardziej zawodu – twórca z premedytacją przerysowuje swój film, czyni go stylistycznie rozbuchanym i, z punktu widzenia "poważnego", niemiłosiernie kiczowatym.
Zanim na ekranie pojawi się scena początkowa filmu Burtona, naszym oczom ukazuje się logo wytwórni Warner Bros., z charakterystycznymi chmurkami na niebieskim niebie. Nagle chmurki te nieoczekiwanie przebija dziwaczny spodek, będący – jak się później okazuje – statkiem kosmicznym rzeczonych Marsjan. Ten zabieg można właściwie uznać za symbol twórczości Burtona, który obracając się – jak już się rzekło – w mainstreamie, w głównym prądzie popkultury, próbuje wykorzystać tę ostatnią do własnych celów, przetworzyć ją, wykpić i celebrować jednocześnie. Burton dokonuje inwazji na popkulturę, podobnie jak Marsjanie najeżdżają Ziemię w jego kultowym już dzisiaj obrazie, i odsłaniając jej schematy, igrając z nimi, podśmiewając się z niej, nie ukrywa także swojego dla niej uwielbienia. Zachowuje się więc trochę jak kontrujący własne wypowiedzi bohater "Trans-Atlantyku" Gombrowicza, tyle że akurat w szaleństwie Burtona jest metoda.
Autor "Edwarda Nożycorękiego" nie daje się zatem całkowicie zamknąć w formule Susan Sontag, niemniej jednak wyraźnie z niej czerpie, wskutek czego powstaje coś, co autorka "Notatek o kampie" uważała za niemożliwe (5) - zamierzony, pełen przesady, fantazji i dziecięcego zapału, przewrotny i inteligentny kamp, który obecny jest w głównym nurcie, przy czym poczyna sobie z nim bardzo odważnie. Kamp ów tkwi nie w całościowej charakterystyce utworu, lecz w aktorskich i reżyserskich szczegółach, wokół których niniejszy tekst będzie się obracał.

Katalog chwytów nielogicznych

Tim Burton uwielbia Eda Wooda. Mówi o nim: "Jego styl jest nie do podrobienia." Jednakże "Marsjanie atakują!" ma w sobie sporo z twórczości uznawanego za najgorszego reżysera wszech czasów (choć Uwe Boll naciska) autora "Planu 9 z Kosmosu" – zwłaszcza kompletne ignorowanie zasad racjonalnego budowania historii, w myśl których musi ona być spójna logicznie, a bohaterowie mają działać według motywacji uzasadnionych – czy to psychologicznie, czy to poprzez wydarzenia ekranowe. Nie mówiąc już o tym, że postacie powinny ulegać ciekawym charakterologicznym przemianom. Burton niczego sobie nie robi z tych "artystycznych" wytycznych i prezentuje w swoim filmie opowieść skonstruowaną z kulturowych klisz, wyobrażeń, schematów rodem z kina klasy "B", którego Wood jest klasycznym, archetypicznym wręcz przedstawicielem. Różnica polega na tym, że Burton "kampuje" celowo, oblekając absurdy i niedorzeczności scenariusza w specyficzną oprawę, składając im hołd, bawiąc się nimi, a jednocześnie od nich się dystansując. Takie podejście sprawia, że pomysły, które w rękach innego reżysera zamieniłyby się w mieszankę nieznośnie ciężkostrawną, u Burtona funkcjonują perfekcyjnie, aczkolwiek trudno w to uwierzyć, gdy się im przyjrzeć.
Oto bokser (Jim Brown) – były mistrz wagi ciężkiej – pozuje do zdjęć w kasynie w Las Vegas. Tę upokarzającą pracę wykonuje on, aby, jakżeby inaczej, zarobić na utrzymanie rodziny (żona i dzieci mieszkają w Waszyngtonie). Jednak przyjdzie pora, że jego umiejętności, pozornie zupełnie bez znaczenia w twardej rzeczywistości kapitalistycznego wyzysku, okażą się korzystne – pojedynek na pięści z jednym z marsjańskich generałów jest przecież nieunikniony i najlepiej wie o tym sam Marsjanin, inaczej bowiem z jakiego powodu na widok dużo większego od siebie rywala bez wahania odrzucałby broń? Cóż, być może tak nakazał mu honor. Niezależnie od tego, z bokserem powinniśmy utożsamić się natychmiast, gdyż morinowski mechanizm projekcji-identyfikacji nie ma prawa zawieść w przypadku bohatera odzyskującego należną mu godność.

Kiedy kosmici atakują Ziemię (czyli, naturalnie, Stany Zjednoczone), nieodzowne jest, aby prezydent wygłosił dramatyczną mowę – to punkt kulminacyjny, pojawia się bowiem w momencie, gdy szans na ratunek, jak się wydaje, już nie ma. Tyle że głowa państwa nie może tego dokonać, jeżeli będzie martwa – trzeba ją zatem ocalić przed złowrogimi Marsjanami poprzez sprytne zabiegi scenariuszowe – np. nieobecność prezydenta na niesamowicie ważnym zgromadzeniu Kongresu zakończonym masakrą urządzona przez najeźdźców. Jak to zostaje wytłumaczone? Odpowiada nam rzecznik prasowy Białego Domu (Martin Short) – kongresmeni uznali po prostu, że przebywanie w tym samym miejscu przedstawicieli władzy ustawodawczej i wykonawczej byłoby...wysoce niestosowne.
Lecz prawdziwym festiwalem "grzechów" filmowych jest w obrazie Burtona sekwencja powitania Marsjan na pustyni. Wspaniały to koktajl niewyobrażalnego patosu, ostentacyjnego szafowania środkami dramaturgicznymi i kompletnego braku sensu. Przykład? Choćby moment, w którym przybysze przekonują Ziemian, że nie mają wrogich zamiarów – ton filmu staje się wtedy podniosły, spowolnione ujęcie pokazuje białego gołębia wypuszczonego przez jednego z widzów, ścieżka dźwiękowa mogłaby spokojnie posłużyć jako muzyczna ilustracja podpisania Deklaracji Niepodległości (z odpowiednim zbliżeniem na Thomasa Jeffersona, rzecz jasna). Nastrój gwałtownie ulega zmianie, gdy pokojowe słowa Marsjan okazują się mieć mniej więcej taką samą wartość, jak wyborcze obietnice. Rozpętuje się piekło. Jeden z żołnierzy, grany przez Jacka Blacka, postanawia zostać bohaterem i decyduje się na szarżę. Jej efektem jest śmierć dzielnego wojaka, spowodowana brakiem naboi w pochwyconej machinalnie broni. Donkiszotowska szarża na przeważające siły przeciwnika logice raczej uwłacza, zgodna jest za to z duchem patriotyzmu i poświęcenia dla ojczyzny. A dla niej można wszak zginąć nawet w sposób nieprzemyślany.

W świetle fabularnych niedorzeczności nasuwa się pytanie: skoro jest tak źle, dlaczego jest tak dobrze? Odpowiedź jest prosta: ponieważ Burton nie udaje, że jego film odznacza się wielką maestrią narracyjną, a wręcz przeciwnie – on się od wszystkich obecnych w nim absurdów dystansuje, wskutek czego "zły smak", którym przesiąknięte są scenariuszowe rozwiązania, przekształca się w "dobry smak złego smaku".

Między pastiszem a celebracją

Styl - oto słowo-klucz, zarówno jeśli chodzi o analizowany tutaj film, jak i całą twórczość Burtona. Oddajmy znów głos Susan Sontag, która niemożność nazwania muzyki koncertowej kampową tłumaczy w ten sposób: "Nie stwarza [ona] sposobności, by przeciwstawić głupią lub ekstrawagancką treść bogatej formie." (6) I jeszcze: "Sztuka określana jako kamp jest bowiem często sztuką dekoracyjną, w której faktura, zmysłowa powierzchnia i styl grają główną rolę kosztem treści." (7).

Dysproporcja pomiędzy treścią a formą jest więc dla Sontag jednym z wyznaczników "kampowości". Historia opowiadana przez Burtona w "Marsjanie atakują!" jest bez wątpienia głupia (czyli infantylna, nielogiczna, naiwna). Wspomniana estetyka sekwencji pierwszej wizyty Marsjan na Ziemi jest przerysowana, operuje ogromną przesadą inscenizacyjną, przedmiotem której jest zbiór wołających o pomstę do nieba pomysłów. Zatem - idealne zastosowanie sontagowskiej zasady "styl, a nie treść"? Z pozoru jak najbardziej, ale przy bliższym oglądzie można mieć wątpliwości. W kontekście strategii artystycznej Burtona konieczna wydaje się pewna modyfikacja myśli amerykańskiej badaczki. Gdy pisze ona, że "wynosić ponad wszystko styl, to lekceważyć treść lub wprowadzać postawę neutralną wobec treści" (8), to rzeczywiście trafia w sedno kampowej specyfiki, ale takiej, jaką uważa za czystą, czyli niezamierzonej, wyrosłej z intencji "poważnych", których nieumiejętność wprowadzenia w życie zaowocowała koturnowością, przerostem formy nad treścią, a więc – kampowością. Lecz u Burtona końcowy rezultat jest w całości zgodny z jego zamierzeniami. Tu nie ma przypadku, niepowodzenia – zamiast tego otrzymujemy produkt z premedytacją zły, wręcz perwersyjnie beznadziejny, gdzie przerost formy nad treścią staje się grą, filmową zabawą, w której czuwający nad nią demiurg Burton steruje nami (uczestnikami), przy czym nie pozwala nam zapomnieć o tym, że jesteśmy sterowani, nieustannie mruga do nas okiem, robiąc to w niezwykle przemyślany sposób.

W złożoną z najbardziej niechlubnych schematów fabułę, podaną w przeestetyzowanej do nieprzyzwoitości formie, reżyser wplata bowiem sceny, które wprowadzają swoisty dysonans i w jednej sekundzie dystansują nas do tego, co dzieje się na ekranie. Jego metoda polega na tym, że pewien detal, uznawany przez nas wcześniej za coś normalnego i niewartego większej uwagi, nagle powraca w nieoczekiwanym momencie, demaskując bzdurność wydarzeń w tak jawny sposób, że aż pastiszowy. Kiedy córka prezydenta (Natalie Portman) chce się dostać do jednego z pomieszczeń Białego Domu i zostaje zatrzymana przez ochroniarza tłumaczącego, że ów pokój zwiedza właśnie szkolna wycieczka, trudno uznać to za dziwne. Niemniej w pewnym momencie Marsjanie dokonują ataku na siedzibę głowy państwa, wzbudzając ogromną panikę i chaos, pośród których ludzie desperacko szukają ratunku przed śmiercią. Sytuacja ta kontrastuje z akcentowanym wcześniej spokojem panującym w Białym Domu. Tylko jedna rzecz pozostaje niezmienna: ochroniarz, który wśród wiązek laserowych wystrzeliwanych przez najeźdźców ze stoickim spokojem obwieszcza przerażonym uciekinierom, że nie mogą uciec przez ten pokój, albowiem ogląda go w tej chwili...szkolna wycieczka, co chyba zostaje przyjęte ze zrozumieniem, skoro bohaterowie – miast się awanturować – po prostu biegną dalej w poszukiwaniu schronienia. Reakcja widza nie może być tu raczej inna niż śmiech, bo oto Burton odwołuje się do klasycznej komediowej zagrywki opartej na nieprzystawalności jednego lub wielu elementów do otaczającej je filmowej rzeczywistości, znanej już od czasów wczesnych burlesek (Chaplin), wykorzystywanej później również przez braci Marx (pamiętna scena z "Nocy w operze", gdy do małej kabinki Groucho nie wiadomo skąd trafia nagle tłum ludzi, czego efektem jest niesamowity harmider). Jednak w obu tych przypadkach konwencję znamy od początku i spodziewamy się takich rozwiązań (co oczywiście nie znaczy, że nas nie bawią), u Burtona zaś spełniają one rolę znaku, tak jakby twórca przerywał swoją narrację i konstatował: "To jest tak złe, że można już tylko się z tego śmiać." W tym miejscu objawia się samoświadomość reżysera, który doskonale wie, jak "niedobrze" wygląda film, i przekonuje nas o tym, stosując konkretne zabiegi inscenizacyjne. Zgodnie z teorią Sontag, styl gra tutaj istotnie główną rolę, tyle że nie robi tego kosztem treści: ważnej, dającej podstawę do wyraźnego określenia się Burtona w stosunku do całego zaprezentowanego przez siebie anturażu kina klasy "B". Lepszym podsumowaniem byłoby więc chyba stwierdzenie, iż forma cechuje treść, projektuje jej odbiór, i czyni to w dodatku bardzo przewrotnie.

Bo filmu Burtona nie da się zamknąć w szufladzie z napisem "parodia". Jego konstrukcja odznacza się głęboką ambiwalencją, a zacięcie pastiszowe ujawnia się w nim raczej jedynie chwilami, chociaż – z powodów wymienionych wyżej – są to chwile ważne. W recenzji z innego obrazu Burtona"Powrót Batmana" – Jacek Szczerba napisał o wyobraźni reżysera, iż jest ona "chorobliwie wyrafinowana". Pokuszę się o dokładniejsze zdiagnozowanie stanu, w jakim znajduje się twórca "Dużej ryby" – to artystyczna schizofrenia. Albo – mniej napuszenie – zachowanie właściwe kapryśnemu dziecku, nie potrafiącemu się zdecydować, jaką zabawkę wybrać, i w konsekwencji bez przerwy żonglującemu kilkoma z nich. Podczas oglądania "Marsjanie atakują!" można odnieść wrażenie, że w napisach początkowych po słowach "directed by" powinny widnieć dwa nazwiska – Tim Burton i Tim Burton. Jeden to figlarz, który nie traktuje materii swojego filmu poważnie, a drugi, znajdujący się w przewadze, to bezwstydnik celebrujący kicz (czy nie na tym głównie polega kamp?), hołdujący mu, ekspresyjnie się nim radujący. Narzędziem dla obu stają się wizualność i dekoracyjność. A kamp, poza tym, że jego istotą jest "umiłowanie tego, co nienaturalne: sztuczności i przesady" (9), posługuje się również "elementami wizualno-dekoracyjnymi", które "w znacznej mierze" się na niego składają. (10) Estetyka "Marsjanie atakują!" to jeden wielki element wizualno-dekoracyjny, w dodatku tak bardzo lubujący się swoim przepychem, że aż barokowy. Najbardziej widać to na dwóch poziomach: w kompozycji kolorystycznej i aktorstwie.

Jedno z początkowych ujęć – na pierwszym planie jaskrawo czerwony (nie mogło być oczywiście inaczej) Mars, za nim przestrzeń kosmiczna (wyglądająca jak czarne prześcieradło z białymi pinezkami) i niebiesko-biała Ziemia. Wybucha fajerwerk – jakby pożyczony z prowincjonalnego festynu – i oto Marsjanie ruszają z inwazją. Całość sprawia wrażenie wyjętej żywcem z atelier Cecille’a B. De Mille’a, zestawienie ze sobą przeciwstawnych barw skutkuje uderzającą pstrokacizną, znamionującą kompletny brak wyczucia i dobrego smaku (niemal widać ten szelmowski uśmiech Burtona zza kadru). Takich reżyserskich "wyczynów" w warstwie wizualnej obecnych jest w filmie więcej – wystarczy zwrócić uwagę na rewelacyjne użycie plastiku w scenografii kasyna w Las Vegas, albo zaprojektowane na wzór dziecięcych zabawek śmiercionośne karabiny laserowe Marsjan (pomarańczowo-zielone, a jakże!), etc. Kolorystycznie obraz Burtona wznosi się na wyżyny kampu. Duża w tym zasługa operatora – Petera Suschitzky’ego – wcześniej autora zdjęć do "Rocky Horror Picture Show" Jima Sharmana, klasyki kultowego kina tak złego, że aż dobrego. Zaangażowanie Suschitzky’ego to bez wątpienia jedna ze wskazówek reżyserskich dotyczących odbioru filmu.

Podobno Jack Nicholson – gdy przeczytał scenariusz – zapragnął zagrać wszystkie role. Otrzymał dwie – prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz właściciela kasyna. Susan Sontag twierdzi, że gust kampu lubuje się w "przesadnym podkreślaniu osobistych manieryzmów." (11) W obydwu swoich kreacjach Nicholson idealnie odzwierciedla tę właściwość. Jego szef kasyna to przerysowany cynik, groteskowy, pazerny i obrzydliwy materialista ("Będziemy bogaci, nic nas nie zatrzyma!" – mówi, po czym oczywiście ginie z rąk Marsjan), do którego stworzenia aktor używa całej dostępnej mu gamy (nad)ekspresyjnych środków wyrazu, z bogactwem mimiki i gestów na czele. Rola prezydenta natomiast jest dla niego okazją do nadmiernego eksponowania typowego dla siebie, tajemniczego, wieloznacznego uśmiechu, połączonego często z charakterystycznym uniesieniem brwi. Nicholson balansuje u Burtona na granicy autoparodii.

"Zastanówmy się, jak Felliniemu udało się to, że Anita Ekberg w "Słodkim życiu" parodiowała samą siebie." (12) – proponuje Sontag. Ponieważ jednak nie twórca "Osiem i pół" jest bohaterem tego tekstu, pozwolę sobie zadać inne pytanie – jak Burtonowi udaje się to, że aktorzy parodiują samych siebie? Dzięki obsadzeniu ich w rolach, które albo dają im pole do ironizowania na własny temat (casus Nicholsona), albo zupełnie nie pasują do utrwalonego wcześniej emploi. Pierce Brosnan grający dystyngowanego profesora nie rozstającego się z fajką? Gdzie się podział detektyw Remington Steele oraz Aston Martin i Walther PPK? Glenn Close jako pierwsza dama będąca skończoną kretynką zainteresowaną jedynie własną osobą i wyglądem sypialni? Czy to aby ta sama osoba, która uwodziła (skutecznie) Michaela Douglasa w "Fatalnym zauroczeniu" Adriana Lyne’a? Burton umiejętnie gra z przyzwyczajeniami publiczności, zaburza nasze oczekiwania względem aktorów. Ci ostatni zaś zostają sprowadzeni (a także sami się sprowadzają, bo – inaczej niż Ekberg – doskonale wiedzą, co robią) do roli dekoracji, swoistego nośnika przewrotnych, zamierzenie kampowych znaczeń. Warto jeszcze wspomnieć o Rodzie Steigerze, kreującym twardogłowego generała. Otóż Sontag pisze: "Być może kiedyś gra aktorów ze szkoły metody [...] wyda nam się [...] kampowa." (13), i wymienia Jamesa Deana, Warrena Beatty’ego oraz właśnie Steigera. Zbieg okoliczności? Najprawdopodobniej tak, ale nie zmienia to faktu, iż ten ostatni nie mógł stworzyć roli bardziej odbiegającej od nauk Lee Strasberga, zakładających całkowite wcielenie się w postać, ponieważ odegrał po prostu zestaw skonwencjalizowanych zachowań "tępego wojskowego", podobnego do tych, jakimi zasłynęli Sterling Hayden i George C. Scott w "Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę" Stanleya Kubricka. Sama szkoła metody do kampu zaliczana jeszcze nie jest, ale zaprzeczanie jej przez aktora zwykle ją praktykującego – owszem, jak najbardziej może nim być.

Kamp kampowi nierówny

"Dzień Niepodległości" Rolanda Emmericha miał swoją premierę 2-ego lipca 1996 roku, z kolei "Marsjanie atakują!" światło dzienne ujrzał 12-ego grudnia tegoż roku. Trudno zakładać, że zamiarem Tima Burtona było odniesienie się do filmu niemieckiego reżysera, jeśli jednak porównamy oba dzieła, bez trudu odszukamy w nich motywy wspólne, lecz traktowane zgoła inaczej – z jednej strony bowiem mamy nakręconą z całą powagą historię wyprowadzoną z tradycyjnych motywów amerykańskiego kina s-f (vide wątek Strefy 51), a z drugiej parodię zarówno owych motywów, jak i, zdawałoby się, konkretnych scen z "Dnia Niepodległości". Zestawienie obrazów Emmericha i Burtona może mieć wartość swoistej syntezy, bo uwypukla doskonale różnicę między kampem poważnym sensu stricto w znaczeniu sontagowskim, a oryginalnym, ironicznym kampem obecnym w "Marsjanie atakują!".

"Czyste przykłady kampu są nieumyślne; są śmiertelnie poważne." (14) Te słowa Susan Sontag wracają do mnie jak mantra, kiedy myślę o najsłynniejszej chyba scenie z "Dnia Niepodległości", w której prezydent USA, grany przez Billa Pullmana, mobilizuje pilotów do stoczenia decydującej bitwy z najeźdźcami, a jego pełne wzruszenia słowa ("Dziś obchodzimy nasz Dzień Niepodległości!") idealnie współgrają z chwytającą za gardło muzyką Davida Arnolda, stopniującą napięcie w perfekcyjny sposób. Używam takich, a nie innych sformułowań, bo scena ta – pomimo swojej koturnowości – potrafi poruszyć, czy też raczej: roztkliwić (15). To czysty kamp – z poważnych intencji zrodziło się coś naprawdę nieudanego z punktu widzenia "normalnych" sądów estetycznych (patos!), a jednocześnie silnie oddziałującego emocjonalnie, na swój sposób pięknego, niewinnego, naturalnego, bo jeżeli nawet wykalkulowanego, to uczuciową nadbudową skrzętnie manipulację reżyserską skrywającego.

Odpowiednikiem powyższej sceny w filmie Burtona jest wspomniane wcześniej przemówienie wygłoszone przez głowę państwa do ambasadora Marsjan, który chwilę wcześniej pozabijał wszystkich innych bohaterów obecnych w pomieszczeniu. Pojawia się ono – podobnie jak u Emmericha – w momencie krytycznym, gdy wszystko wydaje się już stracone. Prezydent roztacza przed przybyszami utopijną wizję wspólnej egzystencji we wszechświecie, nagromadzenie patosu jest niemal identyczne, ale mimo wszystko znać tu pewien dysonans. A imię jego Jack Nicholson. W odróżnieniu od poważnego i oszczędnego Pullmana, aktor ten bawi się swoim tekstem, nie pozwalając nam ani na chwilę traktować go inaczej, jak zwyczajną farsę – ta dosadna artykulacja, ta idealna wymowa, ta silnie akcentowana fałszywość ruchów i gestów. Potwierdzenie podejrzeń otrzymujemy szybko – podana przez ambasadora ręka okazuje się w istocie dłonią-robotem, która podstępnie uśmierca prezydenta. Mowa nie poskutkowała. Niezamierzony pastisz "Dnia Niepodległości", ale także jeden z tych detali, które świadczą o dogłębnie przemyślanej konstrukcji filmu Burtona.

Owe dwie sceny – reprezentatywne dla całości utworów Emmericha i Burtona – dobrze oddają istotę dychotomii: kamp naiwny - kamp skalkulowany. Sontag nie miałaby tu kłopotu z wartościowaniem: "Zapewne zamierzona kampowatość jest zawsze szkodliwa." (16) Ja również nie widzę problemu, tyle że pozwolę sobie wyrazić skrajnie odmienną opinię – otóż "Marsjanie atakują!" są dla mnie obrazem dużo ciekawszym, bo kamp nie jest w nim rezultatem, lecz środkiem do autorskiej wypowiedzi reżyserskiej. Inteligentnej i niejednoznacznej.

Osobliwość w mainstreamie

"Marsjanie atakują!" bywa nazywany filmem nieudanym, hollywoodzką "cienizną" pozbawioną typowego burtonowskiego klimatu. Pozwolę sobie postawić tezę zupełnie odwrotną – otóż moim zdaniem ów "hollywoodzki produkt" jest jednym z najtrudniejszych w odbiorze filmów Tima Burtona. Wymaga bowiem tzw. widza "wyrobionego". To często używane, czasem trochę niejasne sformułowanie można – jak sądzę – wytłumaczyć posługując się klasycznym już rozróżnieniem Umberto Eco na "czytelnika naiwnego" i "czytelnika wyrobionego", gdzie ten pierwszy "wykorzystuje dzieło jako semantyczną maszynerię i podporządkowuje się zamysłowi autora, który krok po kroku prowadzi go przez cykl przewidywań i oczekiwań, co do dalszego rozwoju akcji", podczas gdy ten drugi ocenia dzieło jako "twór estetyczny i czerpie przyjemność z obserwowania działań autora na użytek modelowego czytelnika poziomu pierwszego". (17) Z tego punktu widzenia widz "naiwny" odebrałby historię opowiadaną przez Burtona powierzchownie, dostrzegając jedynie to, co określiłem "katalogiem chwytów nielogicznych", a nie zwracając uwagi na stylistyczne zabiegi reżysera, dzięki którym przyjmuje on postawę wobec treści – cokolwiek dwuznaczną, zamierzenie kampową. Bez tego rozpoznania (które jest oczywiście jedynie moją propozycją) nie ma możliwości refleksji nad celem, jako przyświecał autorowi, gdy decydował się na taką, a nie inną strategię artystyczną. A przecież kamp i związane z nim specyficzne traktowanie popkultury pełnią w "Marsjanie atakują!" kilka niezmiernie ważnych funkcji.

Przede wszystkim Burton za pomocą kampu kpi – ze społecznych wyobrażeń (jego Marsjanie z ogromnymi głowami i wyłupiastymi oczami, wzięci z serii kart dla dzieci z lat 50-tych, to przecież parodystyczna ilustracja wyobrażenia kosmity "dziwnego", "obrzydliwego", "nieludzkiego", a w konsekwencji niechybnie groźnego, który podważył później Steven Spielberg w "E.T."); z typowych dla kultury amerykańskiej motywów (Annette Bening tworząca karykaturalną postać "hipiski", wyrzucającej swemu mężowi brak troski o środowisko, szybko jednak wycofującej te zażalenia po otrzymaniu stosownej ilości gotówki); wreszcie, co najważniejsze w kontekście całości twórczości Burtona, z ludzkiej małości, hipokryzji i chciwości – poza epizodem Bening przykładem może być obraz kasyna, gdzie kampowa przesada wizualna służy podkreśleniu pustego blichtru tego przybytku. We wcześniejszym o sześć lat "Edwardzie Nożycorękim" twórca zastosował podobny zabieg – kampowa, operująca jaskrawymi barwami estetyka amerykańskich suburbs akcentowała bezsens życia prowadzonego przez mieszkańców, a także skrywaną pod landrynkową powłoką nietolerancję, pogardę i agresję dla odmienności.

Jeśli chodzi o ludzi, Burton rzeczywiście może być pozbawiony złudzeń, lecz w kwestii popkultury bardzo zgrabnie przechodzi od kpin do, jak słusznie zauważył Jacek Szczerba, jej apoteozy. Wszak nawet Marsjanie, pomimo planu zgładzenia gatunku ludzkiego, popkulturę lubią – jeden z ich dygnitarzy z wyraźną satysfakcją przegląda pismo "Playboy", a reszta świetnie się bawi oglądając filmy na urządzeniu przypominającym kryształową kulę (ciekawostka – kula pokazuje fragmenty obrazów utrzymanych w stylistyce lat 70-tych – Burton zdaje się więc podkreślać pewną ciągłość i przypominać, że mówi o całości popkultury, a nie konkretnej epoce w jej rozwoju). Poza tym to przecież nic innego, jak właśnie kultura popularna ratuje homo sapiens przed wyginięciem, bo okazuje się, że Marsjanie nie mogą znieść dźwięków pewnej sentymentalnej piosenki amerykańskiej, od których wybuchają im głowy. Popkultura jako zjawisko zostaje więc na koniec w fabule nacechowana pozytywnie – jako wytwór człowieka, który stał się wartościowszy od niego samego.
"Kamp to odpowiedź na pytanie: jak być dandysem w dobie kultury masowej." (18) – powiada Susan Sontag. I dodaje: "To, że używają je masy, nie kala już przedmiotów, które sobie [dandys] upodobał, ponieważ nauczył się obcować w taki sposób, w jaki masy z nimi nie obcują." (19) Właśnie portret takiego dandysa maluje sobie analizowanym przeze mnie filmem Tim Burton - reżyser o ogromnym zamiłowaniu do tego, co pospolite (20), kiczowate, kampowe, świadomy istnienia całego popkulturowego "śmietnika", potrafiący z niego wydobyć wcale interesujące "odpady" i umiejętnie je przetworzyć, by opowiedzieć o czymś niezmiernie ciekawym.

Bo głównym tematem "Marsjanie atakują!" jest fascynacja popkulturą. Burton dając wyraz swojej pasji dla niej, oscylującej między kpiną a celebracją, przekonuje, że tak naprawdę podobnie rzecz się ma z każdym w jakiś sposób się z nią stykającym. Posługując się absurdem, żartem, groteską, reżyser uświadamia nam immanentną cechę popkultury – ambiwalencję jej odbioru, tę jedyną w swoim rodzaju mieszankę zainteresowania, wzruszenia, śmiechu, wstydu, może także obrzydzenia, gdy mamy do czynienia z jej wytworami – czasem prostymi, czasem banalnymi, czasem nieznośnie przyziemnymi, czasem fantazyjnie kiczowatymi, a czasem po prostu pięknymi. Ale zawsze – mówi Burton – zajmującymi i pobudzającymi wyobraźnię.

Powyższy akapit można chyba z powodzeniem odnieść do całej twórczości autora "Gnijącej panny młodej", zasypującej sztuczny podział na kino "artystyczne" i "rozrywkowe", łączącej przeciwności, w ramach mainstreamu przemycającej treści oryginalne, podane w unikalnej formie. "Marsjanie atakują!" nie jest zapewne najlepszym filmem Tima Burtona, ale bez wątpienia jest filmem ważnym, bo spełniającym rolę swoistego warsztatu, zbioru tematów, schematów i estetyk, z których reżyser korzysta nieustannie w swoich innych, bardziej uznanych przez krytykę i widzów dziełach. To kocioł mitów i fantazmatów, z którego niebywale uzdolniony czarownik Burton raz po raz wyciąga coś magicznego, choć przecież na pierwszy rzut oka bardzo znajomego. To energicznie zrobiony i zabawny hołd dla tego, co jest podstawą obrazów Burtona – czyli popkultury.

***

Timowi Burtonowi powiodła się w karierze duża sztuka – udało mu się zachować artystyczną tożsamość w głównym nurcie hollywoodzkim, mimo sławy pozostał indywidualistą chodzącym własnymi ścieżkami i zapracował tym samym na miano dyżurnego ekscentryka "fabryki snów". A z czego wynika sukces jego strategii kampu ironicznego w "Marsjanie atakują!", osiągnięty wbrew opiniom Susan Sontag? Może z tego, że przy całej swojej przewrotności, Burton nigdy nie żywi pogardy dla tematów, jakie podejmuje, która – zdaniem Sontag – daje "rezultat wymuszony". (21) Zamiast tego proponuje nam cudzysłów (22), nawias, zabawę z przymrużeniem oka, czyli, by raz jeszcze na koniec zacytować amerykańską autorkę – "niepoważne spojrzenie estety". (23)


1. Susan Sontag Notatki o kampie, „Literatura na Świecie”, nr 9, 1979, s. 318.
2. Tamże, s. 322.
3. Tamże, s. 311.
4. Tamże, s. 315.
5. Tamże.
6. Susan Sontag Notatki o kampie, „Literatura na Świecie”, nr 9, 1979, s. 309.
7. Tamże.
8. Tamże, s. 308.
9. Susan Sontag Notatki o kampie, „Literatura na Świecie”, nr 9, 1979, s. 307.
10. Por. Tamże, s. 309.
11. Tamże, s. 312.
12. Tamże, s. 315.
13. Tamże, s. 317.
14. Susan Sontag Notatki o kampie, „Literatura na Świecie”, nr 9, 1979, s. 317.
15. „Kamp jest tkliwym uczuciem”, Tamże, s. 323.
16. Tamże, s. 314
17. Umberto Eco Innowacja i powtórzenie: pomiędzy modernistyczną i postmodernityczną estetyką, „Przekazy i Opinie”, nr 1-2, 1990, s. 26
18. Susan Sontag Notatki o kampie, „Literatura na Świecie”, nr 9, 1979, s. 320.
19. Tamże
20. „Dandys w nowym stylu, wielbiciel kampu – ceni pospolitość”, Tamże, s. 321.
21. Tamże, s. 314.
22. Por. Tamże, s. 312.
23. Tamże, s. 313.

BŁAŻEJ HRAPKOWICZ - rocznik '86, urodzony w Warszawie, zamieszkały wPruszkowie. Student IV roku kulturoznawstwa UW, laureat III nagrodyKonkursu im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie", "Stopklatce","Gazeta.pl" oraz "Gazecie Filmowej". Fan Manchesteru United iangielskiego futbolu, nie przepada za piłką nożną w wydaniu włoskim.Wielki wyznawca grupy Queen, ze szczególnym uwzględnieniem jejperkusisty Rogera Taylora.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones