Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Aktorzy+powtarzalni-109531
HOLLYWOODLAND

Aktorzy powtarzalni

Podziel się

Typecasting - oto paradoks rodem z Fabryki Snów. Odnieś sukces, zrób coś raz dobrze, a potem gnij w piekle coraz mniej efektownych powtórzeń.

Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami w Fabryce Snów? Dlaczego Hollywood jest i zawsze będzie hegemonem filmowego rynku? Odkrywamy, jak często spadają gwiazdy i czyje życzenia spełniają się na hollywoodzkiej ziemi.

***

Oto prawdziwa hollywoodzka zmora, paradoks rodem z Fabryki Snów. Odnieś sukces, zrób coś raz dobrze, a potem gnij w piekle coraz mniej efektownych powtórzeń. 

Jest taki skecz Marcela Marceau, "Fabrykant masek". Mim odgrywa w nim mężczyznę, który przymierza kolejne "twarze". A to maska smutna, a to wesoła, a to groźna. Artysta wykrzywia facjatę, imituje kolejne oblicza, żongluje grymasami. Początkowo numer wydaje się zaledwie fraszką, pokazem technicznej zręczności wykonawcy. Tempo zmieniania "twarzy" staje się zawrotne, ale sztuczka szybko zaczyna nudzić. Nagle jednak farsa zmienia się w tragedię. Maska głupawego uśmiechu klinuje się, nie chce zejść. Uwięziony w grymasie radości Marceau zaczyna desperacką szamotaninę; gestykuluje, lamentuje, nie mogąc "zdjąć" felernej "maski". Wyraz radości staje się przekleństwem, pustym grymasem skrywającym dramat bohatera.

Na hollywoodzkich czerwonych dywanach aż roi się od twarzy jakby rodem z gagu słynnego Francuza. Usztywnionych cięciami chirurgicznych skalpeli, zakonserwowanych hurtowymi dawkami botoksowych zastrzyków. Wiecznie "gotowych na zbliżenie" niczym Norma Desmond z "Bulwaru zachodzącego słońca". Ewidencję "ofiar" operacji plastycznych skrupulatnie prowadzą zresztą plotkarskie magazyny z lubością zestawiające zdjęcia "przed" z fotografiami "po". Od Lary Flynn Boyle przez Mickeya Rourke’a po Renee Zellweger – kandydatów do kolejnego medialnego linczu nie brakuje. Ale nawet gdyby w Hollywood zabrakło aktorów obnoszących tu i tam swoje coraz bardziej sztuczne twarze, skecz Marcela Marceau wciąż byłby à propos. Gag słynnego mima doskonale nadaje się przecież na metaforę typecastingu. Oto prawdziwa hollywoodzka zmora, paradoks rodem z Fabryki Snów. Odnieś sukces, zrób coś raz dobrze, a potem gnij w piekle coraz mniej efektownych powtórzeń. 

inglourious-basterds-7.jpg


Bezwstydnie, z wielkimi oczami

Dwa jaskrawe przykłady na to, że ta klątwa "fabrykanta masek" obowiązuje w Hollywood, dali ostatnio Johnny Depp i Christoph Waltz. Depp nawet ma w sobie coś z mima – i to nie tylko dlatego, że kiedyś zdarzyło mu się zagrać trupiobladego, poruszającego się jak marionetka Edwarda Nożycorękiego. W "Bezwstydnym Mortdecaiu", podobnie jak w występach Marceau, głównym nośnikiem humoru jest przecież mowa ciała aktora. Depp nie stara się być realistyczny, zamaszyście przerysowuje portret tytułowego arystokraty. Stroi miny, wybałusza oczy, gestykuluje, jest nadekspresyjny, "kreskówkowy". To rola celowo przestrzelona, a efekt nadmiaru potęguje jeszcze fakt, że główny bohater niemal nie schodzi z ekranu. Problem jednak w tym, że Depp już tu kiedyś był, stroił już te same miny – i to nie raz. Przecież lord Charlie Mortdecai to bliski krewny kapitana Jacka Sparrowa, kuzyn Indianina Tonto, pociotek Szalonego Kapelusznika z Krainy Czarów. Oczywiście wszystkie te postacie łączy DNA jednego aktora, każdy z tych bohaterów miał twarz i ciało Johnny’ego Deppa. Nic dziwnego zatem, że są do siebie podobni. A jednak nie sposób pozbyć się wrażenia, że gwiazdor za długo już penetruje jedno emploi, za bardzo przyzwyczaił się do pewnego typu roli. Studnia inwencji już niemal wyschła, a cierpliwość widzów jest na wyczerpaniu. Jack Sparrow był sensacją, Charlie Mortdecai jest już tylko niezamierzoną autoparodią. A ironia całej sytuacji polega na tym, że Deppa do szufladki zapędził właśnie sukces, przypieczętowany nominacją do Oscara. 

Podobnie było w przypadku Christopha Waltza, aż dwukrotnie nagrodzonego przez Akademię. Dodajmy: za dwukrotne zagranie niemal tej samej postaci. Żeby było jasne: porucznik Landa z "Bękartów wojny" i doktor Schultz z "Django" to dwie błyskotliwe role. Problem w tym, że odkąd Austriak został wyciągnięty przez Quentina Tarantino z aktorskiego niebytu, nie może uwolnić się od wizerunku, który z taką maestrią wykreował pod okiem słynnego reżysera. Wystarczy rzut oka na jego filmografię, by stwierdzić, że od 2009 roku właściwie nie zagrał postaci, która nie byłaby jakąś wersją Hansa Landy (może z wyjątkiem Quohena Leta z "Teorii wszystkiego" Terry’ego Gilliama). Raz szło mu to lepiej, innym razem gorzej – nie da się jednak zaprzeczyć, że występ w "Wielkich oczach" Tima Burtona to już ewidentny aktorski skok przez rekina. Co więcej, nie zanosi się, by w najbliższym czasie Waltz miał okazję pokazać nam coś nowego. Sam Mendes zobaczył w nim przecież materiał na… nowego przeciwnika Jamesa Bonda. Cóż, na niekorzyść Waltza działa jeszcze jego pochodzenie. Hollywood nie oferuje europejskim aktorom wiele; głównie role złowieszczych kryminalistów z obcym akcentem.
 
Ikra i mimikra

Problem Deppa i Waltza wynika jednak z samej natury ich zawodu. Aktor zawsze balansuje na granicy między powtórzeniem a nowością. Ograniczony zarówno przez własne warunki fizyczne, jak i powiększający się bagaż minionych ról – nieustannie zabiega przecież o utrzymanie naszej uwagi. W każdej kolejnej roli jest kim innym, pozostając zarazem sobą. Hollywoodzki system gwiazd zbudowano na akcentowaniu tej drugiej własności. W Fabryce Snów liczy się utrzymanie tej pozaekranowej ciągłości wizerunku. Zasada jest prosta: widzowie chodzą na filmy przyciągani przez znane nazwiska, gwarantujące powtórkę z doświadczonej już kiedyś na sali kinowej rozrywki. Jest w tym paradoks: machina do tworzenia iluzji zarazem wciąż tę iluzję rozbija. Johnny Depp dziś jest może Charliem Mortdecaiem, ale w interesie producentów jest, byśmy pamiętali, że jeszcze wczoraj był Jackiem Sparrowem, przedwczoraj Sweeneyem Toddem, a w międzyczasie ożenił się, rozwiódł czy kupił sobie wyspę. Chyba że przydarzy mu się jakaś gafa – czy to w życiu, czy na ekranie – która może generować negatywne, niekorzystne biznesowo skojarzenia.  
   
Problem Deppa i Waltza wynika z samej natury ich zawodu. Aktor zawsze balansuje na granicy między powtórzeniem a nowością.
Jakub Popielecki

Nie wszystkim twórcom takie podejście pasuje. Stąd liczne próby porzucenia bagażu osobowości, sprowadzenie aktora do aspektu czysto fizycznego – w skrajnych przypadkach wręcz eliminacja aktorstwa. Rzecz jasna większość tego typu eksperymentów podejmowana jest poza terytorium Fabryki Snów. Najbardziej konsekwentny w stosowaniu podobnych praktyk był Robert Bresson, pracujący prawie wyłącznie z naturszczykami, których nazywał "modelami". Każdy taki "model" miał beznamiętnie wykonywać swoje zadania i zamiast "wczuwać się w postać", po prostu być przed kamerą – a po występie w zaledwie jednym filmie podlegał wymianie. W Hollywood jednak "wczuwanie się" jest jak najbardziej w cenie. Zwłaszcza odkąd mekką aktorstwa stało się słynne Actor’s Studio, a główną metodą gry tak zwana – hmm – Metoda. Zjawisko manii "wczuwania" ładnie zresztą ilustruje popularna – i prawdopodobnie przesadzona – anegdota o Laurensie Olivierze, który zasugerował Dustinowi Hoffmanowi, by ten po prostu zagrał zmęczenie, zamiast celowo doprowadzać się na skraj wyczerpania. Inna sprawa, że istnienie jednej, spójnej Metody to mit. Nawet jej najważniejsi promotorzy, Lee Strasberg i Stella Adler, nie zgadzali się ze sobą w wielu kluczowych kwestiach.   
 
Tak czy inaczej, stosowanie Metody (rozumianej potocznie: jako aktorska mimikra) wydaje się zmniejszać ryzyko zaszufladkowania. Aktorów da się bowiem z grubsza podzielić na dwa typy. Pierwszy – ten względnie bezpieczny przed "upupieniem" – to aktor-kameleon, tradycyjnie utożsamiany właśnie z "metodycznym" podejściem. Ktoś, kto z przezwyciężania ograniczeń ciała zrobił nadrzędną zasadę swojej pracy. Kto wsiąka w świat filmu, przygotowuje się miesiącami, przeobraża; na przemian tyje, chudnie i zmienia akcenty. Kto każdą rolę buduje od podstaw, zostawiając "ja" gdzieś daleko w tyle (stopień tego zaangażowania różni się oczywiście między kolejnymi rolami i aktorami). Nazwiska? Marlon Brando, Daniel Day-Lewis, Gary Oldman, Meryl Streep, Christian Bale, Joaquin Phoenix, Philip Seymour Hoffman. Na przeciwnym biegunie lokują się ci, którzy każdą postać naginają pod kątem własnej osobowości, których kolejne role mają wysoki wspólny mianownik. To aktorzy z ikrą, aktorzy-osobowości, zawsze grający trochę siebie samych: Jack Nicholson, Al Pacino, Morgan Freeman. Dochodzą tu jeszcze gwiazdy o karierach sprofilowanych przez jedną ikoniczną rolę (Markowie Hammilowie), wykonawcy wierni określonemu typowi postaci, określonemu gatunkowi (Bruce’owie Willisowie, Sandry Bullock) oraz zastępy młodocianych aktorów, którym nie pozwolono dorosnąć (Macaulayowie Culkinowie). Podział ten jest naturalnie uproszczony. I co więcej – niesprawiedliwy. Aktorzy nie żyją przecież zawieszeni w próżni i nie zawsze stać ich na luksus wybierania najciekawszych ról celem urozmaicania sobie filmografii. Reprezentantom wspomnianego drugiego typu zresztą nieraz zdarza się jakiś skok w bok, malutka zdrada emploi. A wówczas z nieba zazwyczaj sypią się nagrody.  

Metody na Metodę

Zmienność aktora-kameleona z biegiem czasu również staje się przecież rodzajem szufladki. Nikogo nie zdziwi, jeśli Daniel Day-Lewis czy Meryl Streep zechcą nas zaskoczyć jakimś kolejnym, nowym wcieleniem. Hollywood i widzowie preferują wolty, które są absolutnie nie do przewidzenia. Stąd bierze się ten wspomniany deszcz nagród, jaki spada na cudownie odmienionych wykonawców. Takie zjawisko występuje również w dwóch wariantach. Kto z aktorów chce wdrożyć pierwszy z nich, ten musi zamęczyć swoje emploi do bólu i wdeptać je w ziemię, dobić do dna, aż zapukają z dołu, a potem czekać, czekać, aż monotonia oraz marność powtarzanej przez lata kreacji sama zeszlachetnieje. To oczywiście wyjście dla cierpliwych. Inna sprawa, że raczej nikt nie decyduje się świadomie na (co najmniej) dekadę posuchy w zamian za ewentualny-chociaż-nie-do-końca-pewny powrót na Olimp. Ale im niższy upadek, tym bardziej spektakularny powrót. Warunek jest jeden: momentu chwały trzeba… dożyć. Nie każdemu się udaje, zwłaszcza gdy na przeszkodzie staje nie tylko wiek, ale i rozmaite czynniki zewnętrzne (zwłaszcza te nielegalne). Znalazło się jednak kilku szczęśliwców: Mickey Rourke w "Zapaśniku" czy Michael Keaton w "Birdmanie"

dallas-buyers-club-matthew-mcconaughey.jpg


Drugi sposób polega na drastycznej zmianie emploi, kiedy jest się jeszcze (mniej więcej) w kwiecie wieku i pełni sił twórczych. Może być to jednorazowy strzał (Sandra Bullock i jej Oscar za "Wielki Mike. The Blind Side",  Jennifer Aniston i nominacja do Złotego Globu za "Cake") albo przemeblowanie swojego aktorskiego emploi od góry do dołu. Takiej kompleksowej transformacji poddał się choćby Matthew McConaughey, który w przeciągu dwóch lat z pozycji lowelasa od komedyjek romantycznych awansował do ścisłej aktorskiej ekstraklasy. McConaughey idzie jednak na rekord, bo ten krótki czas wystarczył mu nie tylko na wyrobienie sobie renomy i złapanie Oscara, ale i dobicie do linii, za którą czai się już karykatura. Zobaczymy, czy ją przekroczy.     

Całkiem więc możliwe, że w Hollywood metodą ważniejszą od słynnej Metody jest po prostu zasada zdrowego kompromisu. Innymi słowy: panu bogu świeczkę, a diabłu ogarek, jeden film dla mnie, drugi dla nich. Większość aktorów zresztą właśnie w ten sposób stara się kierować swoją karierą. W przerwach między realizacją kolejnych blockbusterów, komedii romantycznych i thrillerów znajdują chwilę na robienie małych, ambitniejszych filmów. Trochę żeby pomóc gorzej usytuowanym kolegom, a trochę dla siebie samych – żeby zdobyć nagrody i renomę (casus Ryana Goslinga, Michelle Williams i "Blue Valentine") oraz delikatnie porozpychać granice swojego wizerunku. Do pewnego momentu wydawało się zresztą, że Johnny Depp również stosował taką zdrową aktorską "dietę". Coś jednak nie wyszło. Pytanie, co teraz? Powrót do strategii kompromisów czy niespodziewana wolta? A może powolne czekanie, aż obrośnie patyną?    
39