W domenie X muzy jest specjalne miejsce, gdzie od dekad trafiają nie tyle wyśnione, co raczej niedośnione projekty – mniej lub bardziej rozwinięte koncepcje filmów, które mogły (lub wprost przeciwnie) stać się ważnymi punktami na mapie światowej kinematografii. Zważywszy na ogrom materiału, niniejszy tekst jest jedynie krótką przebieżką po wybranych zakątkach cmentarzyska celuloidowych snów. Zabraknie więc w nim miejsca na wspomnienie rzeszy niedoszłych ekranizacji komiksów (nie tylko tych o tematyce superbohaterskiej); nie będę również przywoływał niezrealizowanej klasyki kina grozy, fantasy oraz SF.
Obywatel Kurtz
Widz jako ptaszek w klatce, przez której pręty spogląda
Orson Welles, przekonując, że ma nad nami pełną kontrolę. Chwilę potem reżyser wyciąga rewolwer, mierząc z broni w naszą stronę. Gigantyczne (w tej perspektywie) działo wypala, zapowiadając dalszy ciąg subiektywizowanych sekwencji. "Nie obejrzycie tego filmu – on się wam przydarzy" – przekonuje autor, wcielając się także w postać strażnika więziennego, prowadzącego nas do sali straceń.
To zaledwie początek liczącego ponad 180 stron debiutanckiego scenariusza Amerykanina, czyli nietuzinkowej adaptacji
"Jądra ciemności" Josepha Conrada. Podpisując wraz z
Johnem Housemanem (wicedyrektorem nowojorskiego Mercury Theatre) bezprecedensowy jak na lata 30. kontrakt z wytwórnią RKO,
Welles uzyskał prawo do napisania, wyreżyserowania, wyprodukowania oraz zagrania w dwóch filmach, nad którymi miałby pełną kontrolę artystyczną. Przyszły twórca
"Wspaniałości Ambersonów" (1942) planował nakręcić swoje pierwsze pełnometrażowe dzieło w 165 ujęciach wykonanych metodą POV, wcielając się jednocześnie w postać kapitana Marlowea pełniącego obowiązki (praktycznie) niewidocznego dla widzów narratora. Do pewnego momentu
Welles rozważał także zagranie roli Kurtza, jednak głosu owej charyzmatycznej postaci udzielił jedynie w radiowej adaptacji utworu Conrada dokonanej w 1938 roku (po latach w nowej wersji słuchowiska emitowanego na falach BBC wystąpił między innymi
James McAvoy).
Kinowa wersja
"Jądra ciemności" w alegoryczny sposób miała odnosić się do problemu faszyzmu, jednak to nie zawarte w tekście kwestie polityczne, lecz niekontrolowany wzrost budżetu (mający także związek z nieustającym poszukiwaniem przez reżysera nowych rozwiązań wizualnych) sprawił, że natchniony projekt młodego autora spalił na panewce, zmuszając
Wellesa do skorzystania z planu "B", czyli opowiedzenia dziejów Charlesa Fostera Kanea. W ramach ciekawostki wspomnę, że w 2012 roku Fiona Banner wystawiła jednorazowy, transmitowany na żywo performance, w ramach którego
Brian Cox (w specjalnie przygotowanej scenerii) przeczytał niezrealizowany scenariusz "Jądra ciemności", mając możliwość zaprezentowania się zarówno w roli Marlowe'a, jak i Kurtza.
Oczywiście lista porzuconych projektów
Orsona Wellesa jest o wiele dłuższa – napomknę zatem tylko o planach ekranizacji
"Małego Księcia" Antoinea de Saint-Exupéry'ego, mającej być połączeniem filmu aktorskiego i animacji. Niestety, rozmowy z
Waltem Disneyem nie przyniosły spodziewanego efektu: autor
"Obywatela Kane'a" (1941) chciał mieć jak największą kontrolę nad rzeczonym projektem, podczas gdy ojciec Myszki Miki dobitnie stwierdził, że w tej firmie jest miejsce tylko dla jednego geniusza.
Istny "Szał" Tragedia Titanica, psychologiczny melodramat inspirowany
"Hamletem" Williama Szekspira, adaptacja
"Doktora No" Iana Fleminga czy historia niewidomego pianisty jazzowego, któremu przeszczepiono oczy ofiary morderstwa – to zaledwie wyimek z pokaźnej liczby projektów, które mogły spulchnić reżyserskie portfolio
Alfreda Hitchcocka. Wielu fanów twórczości mistrza suspensu do dziś ubolewa, że Brytyjczykowi nie udało się przekonać zarządu Universalu do realizacji dreszczowca
"Kaleidoscope" – osadzonej w scenerii Nowego Jorku brutalnej i perwersyjnej opowieści o młodym kulturyście-mordercy-nekrofilu.
Warstwa wizualna filmu miała budzić słuszne skojarzenia z poetyką
"Czerwonej pustyni" (1964) oraz
"Powiększenia" (1966) – wszak Hitch bardzo cenił artystyczną wrażliwość
Antonioniego – natomiast główną rolę męską mógłby zgarnąć
Michael Caine,
Robert Redford bądź
David Hemmings. Niestety, scenariusz
Benna Levy'ego nie przypadł do gustu hollywoodzkim decydentom (szef wytwórni wprost powiedział, że ta produkcja mogłaby ostatecznie zszargać reputację reżysera, szukającego sposobu na przełamanie złej passy po klapach
"Marnie" i
"Rozdartej kurtyny"), a krytyczna ocena skryptu dokonana przez
François Truffauta była kolejną cegłą w murze niechęci, która ostatecznie udzieliła się samemu
Hitchcockowi. Warto zaznaczyć, że pewne motywy i rozwiązania z porzuconego projektu Brytyjczyk wykorzystał w bliźniaczo podobnym
"Szale" (1972), będącym jednak adaptacją prozy
Arthura La Berna.
Ja, Bonaparte Wśród hałdy projektów, których nie udało się zrealizować
Stanleyowi Kubrickowi (mowa między innymi o planowanych adaptacjach
"Wojennych kłamstw" Louisa Begleya,
"Pachnidła" Patricka Süskinda czy
"Wahadła Foucaulta" Umberta Eco), najbardziej intrygującym zalążkiem potencjalnej klasyki filmowej była koncepcja historycznego fresku poświęconego Napoleonowi Bonaparte. Ów wystawny, podzielony na 15 sekwencji trzygodzinny biopic, w którym studium charakterów miało płynnie łączyć się z imponującymi swym rozmachem scenami batalistycznymi, planowany był jako kolejne – tuż po
"2001: Odysei kosmicznej" (1968) – kinowe przedsięwzięcie Amerykanina.
Datowany na rok 1969 scenariusz koncentruje się na kluczowych punktach życiorysu protagonisty (stąd obecne w tekście znaczne elipsy czasowe), jawiącego się jako osoba charyzmatyczna, bezwzględna, choć posiadająca niezaprzeczalny urok.
Kubrick w czytelny sposób ustanawia chronologię wydarzeń za pomocą metody voice-over, wprowadzając do opowieści instancję obiektywnego, bezosobowego narratora, i wplatając w kilku miejscach refleksje czynione przez samego Napoleona. Przy okazji, odwołując się do tradycji epistolarnej, ukazuje nieszczęśliwe małżeństwo bohatera (o aparycji
Davida Hemmingsa,
Iana Holma lub
Jacka Nicholsona) z Józefiną de Beauharnais (w tej roli
Audrey Hepburn). Pieczołowite gromadzenie materiałów faktograficznych, w tym wykupienie praw do biografii Napoleona autorstwa brytyjskiego historyka Felixa Markhama (zatrudnionego w charakterze konsultanta) plus 15 tysięcy zdjęć potencjalnych lokacji poszukiwanych we Francji, Włoszech oraz na terenie Jugosławii – wszystko na nic.
Zmiana w zarządzie wytwórni MGM krzywym okiem patrzącego na inwestowanie w rozbuchane, budżetowo niestabilne projekty sprawiła, że
Kubrick ostatecznie sięgnął po
"Mechaniczną pomarańczę" Anthonyego Burgessa, cedując zgromadzoną wiedzę o epoce napoleońskiej na wywiedzione z prozy
Williama Makepeace'a Thackeraya filmowe perypetie
"Barryego Lyndona" (1975). Chociaż twórca
"Lśnienia" (1980) odszedł do wieczności prawie dwie dekady temu, jego niespełnione marzenie ma szansę ujrzeć światło dzienne za sprawą
Stevena Spielberga, realizującego dla HBO miniserial oparty na rzeczonym scenariuszu, który bez problemu można znaleźć w sieci.
Nie wszystko złoto "The Conquest of Mexico" to jeden z tych projektów, który konsekwentnie plasuje się na czołowych miejscach rankingów niezrealizowanych arcydzieł. Pomysł na opowieść o konkwiście dokonanej przez Hernána Cortésa dojrzewał na przełomie lat 70. i 80., gdy
Werner Herzog cieszył się już statusem ikony kina europejskiego oraz gdy nawiązał kontakt z
Francisem Fordem Coppolą. Ponoć to sam twórca
"Stroszka" (1977) zabiegał o wsparcie wielkich wytwórni, gdy zrozumiał, iż jego pomysł wymaga znacznie większych nakładów finansowych niż te, którymi do tej pory dysponował. Możemy się domyślać, że to właśnie wzloty i upadki American Zoetrope (studia założonego w 1969 roku przez
Coppolę i
Georgea Lucasa) decydowały o opóźnieniach w realizacji oraz o następujących co jakiś czas powrotach do koncepcji niemieckiego reżysera. Wiadomo, że pierwotnie twórca
"Ojca chrzestnego" (1972) zamierzał przeznaczyć 20 milionów dolarów na realizację filmu
Herzoga, jednak finansowa porażka
"Tego od serca" (1982) skutecznie przekreśliła owe plany.
Najprawdopodobniej w okresie 1996-1997 powstały dwie mocno szkicowe wersje scenariusza: pierwsza, autorstwa samego
Herzoga (proponującego spojrzenie na temat konkwisty z punktu widzenia Azteków), najwyraźniej okazała się mało ciekawa dla hollywoodzkich producentów, gdyż do jej przerobienia zatrudniono
Johna Miliusa. Z kolei druga wersja skryptu nie przypadła do gustu twórcy
"Fitzcarraldo" (1982), piętnującego pomysł jednowymiarowej charakterystyki hiszpańskich konkwistadorów jako ludzi opętanych żądzą złota. Powody porażki
"The Conquest of Mexico" – w którym moglibyśmy zobaczyć
Ralpha Fiennesa (Cortés) i
Jimmyego Smitsa (Montezuma) – wydają się oczywiste. W czasach, kiedy istniały szanse na sukces filmu (czyli na początku ósmej dekady), zabrakło środków na jego realizację. Kiedy już fundusze się znalazły, producentom zależało na wysokobudżetowym widowisku, czyli formule kina z natury obcej niemieckiemu autorowi, dla którego dochowywanie wierności własnej artystycznej wizji jest sprawą priorytetową. Zważywszy na chłodne przyjęcie przez krytyków i kasową porażkę
"Królowej pustyni" (2015), będącej przecież dziełem, którym
Herzog najbardziej zbliżył się do konwencji hollywoodzkiego spektaklu w gwiazdorskiej obsadzie, szansa na realizację opowieści o podboju Meksyku jest właściwie równa zeru.
(Nie)święta wojna Bezkompromisowa, megabrutalna, obnażająca moralne bankructwo wypraw krzyżowych opowieść z Arnold Schwarzeneggerem w roli głównej: historyczny blockbuster
"Crusade" to bez wątpienia faworyt na liście porzuconych projektów lat 90., za sterami którego miał stanąć
Paul Verhoeven. Równie rosły, co tajemniczy złodziej Hagen zostaje skazany na śmierć. Jego towarzyszem niedoli jest Ari (żydowski handlarz relikwiami i magicznymi specyfikami), uświadamiający protagonistę o łatwowierności rozmodlonego tłumu oczekującego na przybycie papieża Urbana II, skądinąd pokładającego ufność w znaki zsyłane przez Opatrzność. Dodając dwa do dwóch, Hagen wypala sobie na plecach znak krzyża (twierdząc, że to stygmat), dzięki czemu błyskawicznie zyskuje wolność, wikłając się jednak w kabałę, która na zawsze odmieni jego życie.
Brzmi ciekawie? Scenariusz
Walona Greena, wyszlifowany oraz nieco złagodzony przez
Garyego Goldmana (wszak w opowieści nie brakuje skorumpowanych oportunistów, gwałcicieli i bezdusznych morderców), proponował mocno krytyczne spojrzenie na fundamenty wiary (nie tylko) chrześcijańskiej.
Verhoevenowi zależało, aby jego dzieło zrobiło dla tematu krucjat to, co wojenny tryptyk
Olivera Stone'a dla filmowych narracji o Wietnamie. Kontrowersyjne przygody Hagena, który cudem unika kastracji, zdobywa serce saraceńskiej księżniczki i w finale rozcina na dwoje głównego antagonistę, hrabiego Emmicha (jak się okazuje – swojego przyrodniego brata), miały realną szansę zaistnieć. Jednak 10 milionów dolarów wyłożone przez Carolco Pictures na preprodukcję błyskawicznie okazały się kroplą w morzu potrzeb (
Verhoeven szacował budżet na 150 milionów), a w międzyczasie wytwórnia dała zielone światło
"Wyspie piratów" (1995), na którą kurs obrał
Renny Harlin. Katastrofalne wyniki kasowe tegoż dzieła oraz sromotna klęska
"Showgirls" (zrealizowanych przez
Verhoevena w tym samym roku niejako w przerwie nad przygotowywaniem eposu o krzyżowcach) zatopiły firmę
Mario Kassara i
Andrew Vajny, wprawiając tryby
"Crusade" w stan wiekuistego spoczynku.
Co by było, gdyby
Salvador Dali nakręcił
"Giraffes on Horseback Salad" – surrealistyczną komedię z braćmi Marx? Albo gdyby
Siergiej Eisenstein wyśnił
"Amerykańską tragedię" na podstawie prozy
Theodorea Dreisera, zaś
Andriej Tarkowski z powodzeniem przeniósł na ekran
"Idiotę" Fiodora Dostojewskiego? A gdyby tak
Carl Theodor Dreyer przyoblekł w filmowe ciało 350-stronicowy scenariusz
"Jezusa z Nazaretu", a
Robert Bresson opowiedział historię stworzenia Adama? Sam najbardziej ubolewam nad przymusowym wygaśnięciem datowanego na rok 1964 projektu
"Inferno" Henriego-Georgesa Clouzota; widowiskowego dreszczowca, w którym rzeczywistość – percypowana przez chorobliwie zazdrosnego o swoją żonę protagonistę – nabiera cech fantasmagorii. Seans dokumentu
"Inferno – niedokończone piekło" (2009)
Sergea Bromberga i
Ruxandry Medrei pozwala wysnuć przypuszczenie, że nawet gdyby (targany zbyt licznymi rozterkami) twórca
"Widma" (1955) zdecydował się na wykorzystanie zaledwie ułamkowej części optyczno-kolorystycznych eksperymentów z udziałem nowatorskich (jak na tamte lata) technologii, to i tak mógłby stworzyć jeden z najlepszych dzieł w swoim dorobku. Ale takich historii jest o wiele więcej. Na szczęście zawsze możemy uruchomić wyobraźnię i w domowym zaciszu dowolnie rozwijać zalążki porzuconych filmów – niedośnionych fantazji X muzy.