Joel Schumacher nie ma ostatnio dobrej passy. Magazyn "Empire" uznał
"Batmana i Robina" (1997) w jego reżyserii za "najgorszy film wszech czasów", a jego najnowsze produkcje wszędzie przechodzą w zasadzie bez echa.
"Numer 23" (2007) z
Jimem Carreyem został wydany u nas jedynie na DVD, podobny los spotkał najnowszy film reżysera –
"Nienasyconego" (2009). O
Schumacherze nie mówi się i nie pisze. Odnoszę przy tym wrażenie, że jego twórczością pogardzają zarówno miłośnicy kina art-house'owego, jak i popnudziarze. Może to tylko moja ignorancja, ale pomimo pewnych wysiłków, nie odnalazłem ani jednego krytycznego artykułu w naszej prasie poświęconego twórczości tego w końcu bardzo topowego reżysera. Nikt
Schumachera nie ceni?
FAX OD WOODY ALLENA Przyglądając się hollywoodzkiej karierze
Joela Schumachera, nie bez pewnej złośliwości można zauważyć, że ten wyjątkowo pracowity reżyser chętnie podejmuje się każdego zlecenia. Horrory, melodramaty, musicale, obyczajówka i komiks. Kino ambitne i czysta komercja. Nic, co filmowe, nie jest
Schumacherowi obce. "Podejmę każdy obstalunek" – tak chyba wygląda credo twórcy
"Telefonu" (2002). Ale to hasło dobre dla szewca.
Kino
Schumachera jest idealnie pozbawione stylu. Żadnych punktów wspólnych, myślowej precyzji. Ciągle nowe zadania na temat, znane nazwiska, hollywoodzki blichtr albo skrojone na miarę średnio rozgarniętego widza, kino z tak zwanymi ambicjami. Ale przecież zdarzały się
Schumacherowi – i ciągle jeszcze zdarzają – filmy bardzo interesujące. Twórca
"Kuzynów" (1989) jest wprawdzie niepozbawionym wrażliwości doskonałym fachowcem, potrafiącym pracować z aktorami i starannie budującym nastrój, ale zawsze schowanym za tytułem. Bez własnej pieczątki.
Biografię ma typową. Nie był pucybutem, ale na przykład zawodowo mył okna. Dzisiaj jest milionerem. Wspomina, że zawsze pociągało go kino. Wiele razy chodził na
"Tramwaj zwany pożądaniem",
"Buntownika bez powodu", następnie pokochał
Kurosawę,
Clouzota,
Felliniego. Jest filmowym samoukiem, ale ukończył nowojorską Szkołę Projektowania (wzornictwo przemysłowe) i przez kilka lat działał w wyuczonym zawodzie: projektował wystawy sklepowe, kostiumy dla wielkich firm odzieżowych i telewizji. Potem były video-clipy. W 1988 roku zrealizował półgodzinny film
"Kick" dla zespołu INXS, pracował też z The Smashing Pumpkins i z Sealem. Z telewizji
Schumacher przeszedł płynnie do kina. Najpierw jako asystent, dyrektor castingów, współautor scenariuszy i kostiumolog. Współpracował wówczas między innymi z
Woodym Allenem: przy
"Śpiochu" (1973) i
"Wnętrzach" (1978). Zaprzyjaźnili się. Dzisiaj
Schumacher wspomina w wywiadach, że
Allen, po każdej kolejnej premierze jego filmu wysyła mu fax (lub dzwoni), zawsze mówiąc to samo:
Było doskonale. Ale następnym razem musisz więcej zaryzykować.
Schumacher nie ryzykuje nigdy.
PODRABIANE ARCYDZIEŁA Jako reżyser najciekawszy bywa wtedy, gdy w "zamówionym" projekcie odnajduje siebie. Prywatne doświadczenia i własne lęki – na przykład seksualną ambiwalencję. Dlatego moim ulubionym filmem
Joela Schumachera pozostają ciągle
"Ognie św. Elma" (1985), chronologicznie trzeci, prestiżowo – pierwszy ważny film. W Ameryce
"Ognie" mają status kina kultowego. W Polsce to rzecz prawie nieznana. Szkoda, bo w tym skromnym filmie udało się
Schumacherowi idealnie oddać nastrój młodych ludzi wchodzących w dorosłość w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Grupka przyjaciół. Seksowna, niestroniąca od narkotyków dziewczyna, playboy odkrywający miłość sprzed lat, chłopiec żyjący w celibacie, pozornie udana para już prawie małżeńska... Odwieczne dylematy młodości. Jaką drogę wybrać – szczęścia prywatnego czy kariery? Gdzie szukać tego szczęścia i czy ono w ogóle istnieje? Kiedy przyjaciele wspólnie czekają na tytułowe ognie św. Elma – charakterystyczne akustyczne drgania uprzedzające burzę, mają wrażenie, że to już finał wspólnoty. Czas przyszły będzie miał liczbę pojedynczą. Trzeba się zatem nacieszyć tym, co jeszcze jest, co trwa. Chwycić za ręce i spróbować zobaczyć niebo. Iskierka za chwilę zgaśnie.
"Ognie św. Elma" to film pokoleniowy. Był startem dla całej grupy wówczas debiutujących, dzisiaj znanych aktorów. To był pierwszy ważny film w karierze
Emilio Esteveza (Kirby Keger),
Demi Moore (Jules),
Roba Lowe'a (Billy Hicks),
Andie MacDowell (Dale Biberman) i – najlepszego aktorsko –
Andrew McCarthy'ego (Kevin Dolenz).
Sam
Schumacher za najważniejszą rzecz w swoim dorobku uważa
"Upadek" z 1993 roku. Trudno się dziwić, to na pewno spektakularne kino i mistrzowska, misterna robota reżyserska. Jeden dzień z życia depresji
japiszona. Depresji, która zamienia się w opresję. William Foster (
Michael Douglas) ma zły dzień. Właśnie stracił pracę i rozstał się z żoną. Teraz jedzie na przyjęcie urodzinowe córki. Właściwie nie jedzie, bo stoi akurat w gigantycznym korku. Jest gorąco, nie do wytrzymania. Nawala klimatyzacja, nawet szyby w samochodzie nie chcą się otworzyć. Szlag by to trafił. I Fostera trafia. Wychodzi z pojazdu, zatrzaskuje drzwi i dostaje szału. Agresja zastępuje frustrację. Wszystko go drażni, i wszystko chce zniszczyć. Intencję wciela w czyn, przy udziale kija bejsbolowego. Na końcu niszczy siebie. To bardzo wartościowe kino, chociaż nie wolne od schematyzmów i deklaratywnych, wmówionych prawd (w każdym z nas mieszka frustrat).
Schumacherowi udało się w nim jednak pokazać alienację
youppie i głośno zapytać o koszty sukcesu. O cenę komfortu bytowego, który nijak nie chce się przełożyć na komfort duchowy. –
W USA jest ponad 200 milionów sztuk broni palnej – więcej niż wynosi liczba psów na kontynencie – opowiadał reżyser. –
Amerykanie są z tego dumni. Celebrowana jest przemoc. Równocześnie piętnuje się media, które pokazują stosowanie przemocy. To tragiczne nieporozumienie. Kilkakrotnie jeszcze autor
"Upiora w operze" (2004) próbował wycieczek w stronę kina ambitnego. Ze zmiennym szczęściem. Na przykład jego niby odważny i eksplorujący ciemną stronę życia film z 1999 roku,
"8MM", tylko markował nonkonformizm. Tytuł odnosi się do taśmy, którą – po śmierci męża – odnajduje jego żona w tajnym sejfie. Na kasecie jest film z sadystyczną sceną, na której zostało utrwalone morderstwo nastolatki. Załamana wdowa wynajmuje detektywa, w tej roli tradycyjnie spanielowaty
Nicolas Cage, który w celu rozwikłania zagadki wyrusza na penetrację zakazanych dzielnic, w których kwitnie produkcja "hard stuff", tak zwanej ciężkiej pornografii.
"8MM" jest filmem nieprzyjemnym w oglądaniu i bardzo pretensjonalnym. Nie znajdziemy w nim głębszej oceny moralnej, za to widać perwersyjną satysfakcję, jaką sprawiło twórcom (scenariusz napisał
Andrew Kevin Walker, autor skryptu pamiętnego
"Siedem" Finchera) mnożenie scen sadystycznej i masochistycznej przemocy.
W innym, rzekomo wywrotowym filmie
Schumachera –
"Bez skazy" (1999), który nie przebił się na nasze ekrany, reżyser znowu pozoruje głębię. Tym razem ubiera maskę tolerancyjnego wolnomyśliciela. Walt Koontz (
Robert De Niro) jest konserwatywnym policjantem na emeryturze, który dzięki zbiegowi przykrych okoliczności trafia w "sidła" Rusty (
Philip Seymour Hoffman) – uroczo przegiętego transwestyty z sąsiedztwa, z którego dotąd nieuroczo się natrząsał. Happy end jest oczywiście nieuchronny. Koontz pokocha styl życia przyjaciela. I w finale padną w sobie w objęcia. To mógł być ważny film o niewspółmierności przekonań i stylów życia w wielokulturowej Ameryce, ale Schumachera – nie pierwszy i nie ostatni raz – zwiodła polityczna poprawność. Transwestyci w tym filmie to wyłącznie rozdokazywani sprośni wesołkowie, policjanci są gruboskórni (ale tylko na początku), za to prostytutka ma gołębie serce.
TRYKOCIK BATMANA Amerykańscy krytycy często tytułują
Schumachera odkrywcą i specjalistą od wynajdywania wspaniałych aktorskich talentów. Istotnie, ma na tym polu wiele sukcesów. I kilka porażek. To przecież właśnie
Joel Schumacher udowodnił w
"Bad Company" (2002), jak fatalny aktorsko może być
Anthony Hopkins. Rola Oakesa w tym filmie to murowana Złota Malina, której
Hopkins nie dostał chyba tylko ze względu na wysługę lat. Nie zapominajmy jednak, że to
Schumacher objawił niegdyś dramatyczny talent
Sandry Bullock (
"Czas zabijania" – 1996) i
Julii Roberts (
"Za wcześnie umierać" – 1991), odkrył dla kina
Philipa Seymoura Hoffmana (wspomniany rewelacyjny transwestyta w
"Bez skazy"),
Kiefera Sutherlanda i
Matthew McConaugheya. W
"Upadku" rolę życia zagrał
Michael Douglas, a jedną z najważniejszych kreacji w karierze, tytułową
"Veronicę Guerin" (2003) –
Cate Blanchett. W ostatnich latach
Schumacher wykreował na gwiazdę wcześniej nieznanego szerzej irlandzkiego aktora,
Colina Farrella, który rok po roku zagrał w jego trzech kolejnych filmach.
Mówi: -
Z pracy z Woodym Allenem zapamiętałem, że aktorzy są zawsze najważniejsi. Od nich zależy wszystko. Wymagają czułości, miłości i szacunku. Nie wyobrażam sobie, żebym na planie był w konflikcie z aktorem. To byłaby pewna klapa. Niestety, nawet przy udziale największych gwiazd i najlepszych aktorów,
Schumacher niejedną taką klapę ma na koncie. Po sukcesie
"Ogni św. Elma" bardzo szybko stał się w Hollywood cenionym specjalistą od kina gatunkowego. Zaczął kręcić filmy w zasadzie taśmowo. Jeden po drugim. Głównie zaprogramowane komercyjne hity na "bardzo ważne tematy". Typowym przykładem jest
"Linia życia" (1990), pseudokontrowersyjny film o tym, co nas czeka po śmierci. Prasa brukowa miała wówczas swój skandal – romans na planie wchodzącej właśnie do aktorskiej ekstraligi
Julii Roberts i
Kiefera Sutherlanda, ale widzowie niewiele pożytku. Film budził wręcz niesmak.
Schumacher, dotykając bardzo poważnego i drażliwego tematu: tęsknoty człowieka za zawłaszczeniem terytorium, które zarezerwowane jest dla wiary, czyli odkrycia jak naprawdę wygląda "życia po życiu", zamienił go w trywialny thriller. W kino akcji. Rezultaty były opłakane. Z kolei
"Za wcześnie umierać" z 1991 roku, historia miłości w cieniu śmiertelnej choroby – z kolejnym gwiazdorskim udziałem
Roberts, był filmem naiwnym i czułostkowatym.
To
Schumacher zamienił feeryczną wyobraźnię
Tima Burtona, autora dwóch pierwszych części
"Batmana", w solidne i absolutnie obojętne wypracowanie na temat. Skompromitował się zarówno w
"Batman Forever" (1995), jak i w
"Batmanie i Robinie" (1997). Same wielkie gwiazdy na plakacie i gadżetowy zawrót głowy to za mało. A niegustowny trykocik Batmana (
Val Kilmer i
George Clooney – fatalni) z wyolbrzymionymi brodawkami na piersiach jest do dzisiaj synonimem filmowej żenady.
Tylko jeden raz – w 1987 –
Schumacher znowu radośnie zabawił się w kino.
"Straceni chłopcy" to camp w komercyjnym wydaniu. Film jest sumą specyficznego sznytu lat osiemdziesiątych. Horror, ale bardzo śmieszny. Hałaśliwe motory, fatalna charakteryzacja, miasto które nazywa się "Święta Klara", dużo dobrej muzyki (Doorsi), no i zupełnie niestraszne wampiry. Podobnie jak w
"Ogniach św. Elma", również
"Straceni chłopcy" konsekrowali w Hollywood grupę młodziutkich wówczas aktorów. Dwudziestoletni
Kiefer Sutherland (David) rzeczywiście zrobił dużą karierę – zresztą będzie odtąd stale współpracował z
Schumacherem, ale już
Jason Patric to tylko solidna druga liga, a o największej gwieździe
"Straconych", zmarłym niedawno, śpiewającym wówczas popowym idolu nastolatek,
Coreyu Haimie (Sam Emerson) wszyscy zapomnieliśmy.
WYSOKI SĄDZIE Prawdziwą piętą achillesową
Joela Schumachera jest brak umiejętności zbudowania wiarygodnych postaci i wyjaśnienie pobudek, które nimi targają. Reżyser, który ma doskonale oko do szczegółu, jest niezrównany, jeśli chodzi o pokazywanie scen realistycznych, zawsze – nawet w najlepszych filmach – przegrywa jako psycholog. Zostawia widza przed faktem dokonanym, nie tłumaczy emocji, nie szuka głębiej, zadowala się tym, co na wierzchu. Czarno-biały schemat. Dlatego największe uznanie w Ameryce zdobył jako konsekwentny adaptator i popularyzator sądowniczej prozy
Grishama. Autor
"Firmy" jest pisarzem dużo ciekawszym, niż się wydaje. Jego
"Malowany dom" wprost nawiązuje do najlepszej tradycji faulknerowskiej, a
"Ominąć święta" jest wspaniałą powieścią z ducha Steinbecka. Siła popularności prawniczych thrillerów
Grishama – i ich filmowych adaptacji – zawęziła jednak perspektywę interpretacyjną twórczości pisarza, dlatego w powszechnej opinii jest tylko autorem świetnych czytadeł. Dobre i to. Bestsellerowe powieści
Grishama:
"Klient" (1994) i
"Czas zabijania", były idealnym materiałem dla
Schumachera. Demoniczne zło, a w jego cieniu także lekko podrasowana szlachetność, dążenie do prawdy, wreszcie społeczna sprawiedliwość. I żadnych subtelności. Kawa na ławę, walka o ukaranie winnych i – co za niespodzianka – sprawiedliwy wyrok. Plus, znowu, kilka zapadających w pamięć kreacji. Choćby
Susan Sarandon w roli bohaterskiej prawniczki z burzliwą przeszłością w
"Kliencie" czy
Matthew McConaugheya, który, zanim skompromitował się aktorsko w większości późniejszych filmów, w
"Czasie zabijania" zagrał rolę na miarę młodego
Brando.
Dwa najciekawsze filmy
Schumachera z ostatnich lat –
"Veronica Guerin" i ciekawa, zrealizowana pod silnym wpływem Dogmy,
"Kraina tygrysów" (2000) – przeszły niemal bez echa. Umiarkowanym sukcesem był wprawdzie
"Telefon", ale już
"Upiorowi w operze" nie pomogła gigantyczna reklama ani naprawdę duże oczekiwania. Ten porządnie zrobiony, ale zupełnie nieodkrywczy film przepadł w kinach z kretesem, i jeżeli
Schumacher udowodnił nim cokolwiek, to chyba tyle, że głośny niegdyś musical
Andrew Lloyd Webbera okrutnie się zestarzał. Więcej nawet: tej muzyki nie da się dzisiaj słuchać bez przykrości. Razi bardzo kiepskim gustem muzycznym kompozytora i tanią bombastycznością.
***
Joel Schumacher – filmowiec, ma ewidentne inklinacje w stronę tandety. Tak formalnej, jak i myślowej. Operuje banałem. Sytuacyjnym, dramaturgicznym. Potrafi ten banał sprzedać w bardzo efektownym opakowaniu. Jest w końcu świetnym rzemieślnikiem. To jednak za mało, żeby zmienić filmową prozę w poezję. W najbliższym czasie Schumacher zapowiada aż trzy nowe filmy: "Twelve", "1:30 Train" i "Crowded Room". Może wreszcie się uda.