Artykuł

Spadające gwiazdy

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Spadaj%C4%85ce+gwiazdy-70077
Na gwiezdnym szlaku ruch. Wielki hollywoodzki kapitał rozdzielany jest między specjalistów od reklamy, filmowców oraz tych przedstawicieli aktorskiej profesji, którzy za swoją pracę nie żądają połowy królestwa. Zarabiające krocie gwiazdy, nie po raz pierwszy, wygnano z krainy za siedmioma zerami.  

Różnicę widać na pierwszy rzut oka – albo piękne, gładkie lico, albo barokowy przepych. Albo zbliżenie, albo plan ogólny. Armia zabawek dowodzonych przez kowboja Chudego i astronautę Buzza, Alicja z Krainy Czarów w błękitnej sukience, Harry Potter z różdżką i Shrek z coraz liczniejszą rodziną. Blady wąpierz i jego blada luba, cyfrowy chłopiec, który dowiedział się, jak wytresować smoka, i zerojedynkowe kreaturki, które wymyśliły, jak ukraść Księżyc. To bohaterowie kilku z najbardziej dochodowych filmów zeszłego roku. Zajmują miejsce w centrum plakatów promocyjnych, ale przyglądamy im się z oddalenia, podziwiając architekturę baśniowych światów lub korowód postaci drugoplanowych. Honoru gwiazd (pomijam obsadę "Zmierzchu" i "Pottera", która zostaje "sprzedana" w pakiecie razem z marką) w zestawieniu dziesięciu najbardziej kasowych filmów AD 2010 bronił wyłącznie "Iron Man", czyli Robert Downey Jr. Nawet Leonardo DiCaprio, podziwiając wygenerowane w komputerze miasta z "Incepcji", obrócił się plecami do widza.



Wiadomo, to nie plakaty filmowe są najlepszym zwierciadłem przemian, które dokonują się w Hollywood. I to nie one udowadniają, że postępująca degradacja hollywoodzkiego systemu gwiazd weszła właśnie w decydującą fazę. O tym, że coś musi być jednak na rzeczy, przypomina choćby sprawa "Turysty" Floriana Henckela Von Donnersmarcka. W planie reklamowym – twarze Angeliny Jolie i Johnny’ego Deppa: obiektyw blisko, znaczące spojrzenia, dystans na buzi-buzi, poniżej motorówka przecinająca wenecki kanał. W planie ekonomicznym – wielki budżet (100 milionów dolarów) i niewielki zysk (tylko 66 milionów w USA). W planie krytycznym – komentarz komika Ricky’ego Gervaisa, konkludującego, że w zeszłym roku wszystko było 3D poza bohaterami "Turysty" i cynicznie puentującego swój żart: "Okej, jestem okrutny i przyznaję, że nie widziałem tego filmu. Ale dajcie spokój, kto go widział?".

Kwestia priorytetów

Casus Henckela von Donnersmarcka i jego najnowszego filmu wydaje się symptomatyczny dla współczesnego Hollywood. Czuć w tym utworze desperację, od której uwagę odwracają drogie ciuszki, folderowe wnętrza i bajeczne plenery. Depp i Jolie grają tak, jakby chcieli ekshumować na ekranie nie jedną, lecz kilka gwiazdorskich tradycji. Wykopać spod ziemi wielkich przedwojennych i diwy Felliniego, damę z Szanghaju i Rudolpha Valentino. Ona przechadza się jak łania, obnosi piękne sukienki i fryzury, a salę kinową napełnia wonią swoich perfum. On jest tak classy-nieporadny i tak stylish-nie ogarnia, że ręce same składają się do oklasków. Oboje grają koszmarnie, za to z dezynwolturą, na którą przez wiele lat nie będzie stać ani Megan Fox, ani Roberta Pattinsona, ani nawet ich superzdolnych, ekranowych partnerów – Shię LaBeoufa i Kristen Stewart. Są jedną nogą na planie, drugą w banku. Kokietują widza, ale myślami uciekają do swoich willi z basenem i rokokowych ogródków. Porażka Donnersmarcka, który odbierając Oscara za "Życie na podsłuchu", zachowywał się jak celebryta pierwszego sortu, polega na tym, że od drogich gwiazd publiczność (amerykańska, ergo – międzynarodowa) woli dziś oglądać drogie filmy.


Shia LaBeouf i Megan Fox

Dla producentów układ jest prosty. "Jeśli gwiazda filmowa przewodzi obsadzie, oczekiwania są na wszelki wypadek obniżane, zaś świadomość ryzyka rośnie" – mówi Peter Part, redaktor "Variety". Steve Zeitchik z "Hollywood Reporter" dodaje, że średnia liczba kasowych przebojów, w których pierwsze skrzypce gra mega gwiazda, zmalała w ciągu ostatnich paru lat o 200-300 procent. Doprowadziło to do sytuacji kuriozalnej z perspektywy ostatniej dekady XX wieku. Kiedy Harrison Ford, George Lucas i Steven Spielberg podpisywali umowę na realizację "Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki", był w niej zapis stanowiący o tym, że aktor, reżyser i producent nie dostaną ani centa, jeśli film nie przekroczy bariery 400 milionów dolarów wpływu. Właśnie tyle pieniędzy było potrzebne, żeby pokryć koszty produkcji, reklamy i dystrybucji kinowej. Ostatecznie, nakręcony za 185 milionów dolarów film zarobił na świecie 787 milionów, więc Lucasowi i spółce się upiekło, jednak na rodzimym poletku Indy zainkasował "ledwie" 317 milionów.  



Nic więc dziwnego, że tych, którzy "przejechali się" na współpracy z gwiazdami, w ostatnich latach nie brakuje. Oliver Hirschbiegel i Nicole Kidman ("Inwazja"), Judd Apatow i Adam Sandler ("Funny People"), Miguel Sapochnik i Jude Law ("Windykatorzy"), Tom Vaughan i Harrison Ford ("Środki nadzwyczajne"). Przygotowujący właśnie "Prometeusza", czyli nieformalny prequel sagi "Obcy", Ridley Scott upiera się, by miejsce gwiazdy X zajęła szerzej nieznana w Ameryce Noomi Rapace. Woli przeznaczyć zaoszczędzone pieniądze na efekty specjalne, bo to one sprzedają dziś film. Dla reżysera to zwykle kwestia priorytetów.

Zdziwiony jak Cruise

Hollywoodzki system gwiazd, nierozerwalnie związany z systemem studyjnym, to wymysł lat 20. Wcześniej, status gwiazdy nie był na rękę ani zawstydzonym jarmarcznym wymiarem kina aktorom z teatralnym rodowodem, ani producentom, którzy nie chcieli dzielić się władzą i pieniędzmi z przedstawicielami aktorskiego fachu. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy do głosu w sprawach kinematografii doszła prasa, a następnie widzowie. Publicyści zaczęli pisać nie tylko o twórcach, ale i o aktorach. Widzowie z kolei zainicjowali trend, który w zgodzie z historyczno-filmową optyką można nazwać prapoczątkami kinofilii. W złotych czasach Hollywood, kiedy to gwiazdy rozdawały karty, będąc przedmiotem artystycznej i ekonomicznej eksploatacji, pojawił się w języku filmowym nowy środek stylistyczny. Nazwano go "reaction shot", czyli po polsku: kontrujęcie. Polega on na przebitce na aktorkę bądź aktora, którego twarz wyraża kluczową dla danej sceny emocję: złość, błogość, strach, irytację, a najczęściej "mimicznie" efektowne zdziwienie. Dziś gwiazdy znowu się dziwią – tyle że nikt ich nie kręci.

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Moda na wiązanie ekonomicznego potencjału całej kinematografii z kondycją jej systemu gwiazd pojawiała się w Hollywood wiele razy i, co oczywiste, zawsze wynikała ze wskaźników popytu. Rozkwitła na przykład tuż po wojnie, by zwiędnąć pod butem kontestacyjnego kina lat sześćdziesiątych. Odżyła w latach siedemdziesiątych, by znowu zniknąć wraz z nadejściem Kina Nowej Przygody. Ten ostatni epizod obrazuje zresztą dość dobrze, że do podobnego przesilenia dochodzi w konkretnym momencie. Po pierwsze wtedy, gdy władza "wykonawcza" (czyli filmowcy) osiąga taki stopień kontroli, który władzy "ustawodawczej" (czyli decydentom z wytwórni) wydaje się nie do przyjęcia. Po drugie, gdy opierające się głównie na grze aktorskiej, ambitne kino środka przegrywa konfrontację z umasowioną rozrywką. Po trzecie, kiedy kino staje u progu technologicznej ewolucji. W latach siedemdziesiątych był to boom w departamencie efektów specjalnych, dziś mówimy o trójwymiarze. Cztery dekady temu butna postawa coraz bardziej chciwych baronów Nowego Hollywood umożliwiła start tanim, europejskim reżyserom z branży reklamowej. Dzisiaj reżyser wzmacnia swoją pozycję kosztem gwiazd, bo i tak wiadomo, że za sukces filmu będzie odpowiadać starannie przygotowana kampania reklamowa.


Tom Cruise

Kiedy w 2008 roku 83-letni  Sumner Redstone, jeden z ojców Universalu, rozwiązywał 14-letni kontrakt z Tomem Cruisem, analitycy przykładali palce do czoła. Dziś większość z nich, jak z Christopher Goodwin z "The First Post", przywołuje tę sytuację jako przykład zdroworozsądkowego działania i wzorcowej oceny sytuacji na rynku.  

Przypadkowe gwiazdy

W filmie "Ocean’s Twelve" z 2004 roku, należącym do cyklu ewokującego wielką tradycję star systemu, ma miejsce ciekawa scena. Oto Matt Damon, schowany dotąd za plecami George’a Clooneya i Brada Pitta, bierze ich na bok i wyznaje, że chciałby odgrywać w działaniach złodziejskiej szajki większą rolę. Ten autotematyczny żart znajdzie wkrótce zaskakującą puentę w rzeczywistości – Damon, zatrudniony przy cyklu o agencie Jasonie Bournie, stanie się gwiazdą nowego typu – aktorem, który nie pracuje "na własny rachunek" w znaczeniu budowania określonego emploi, ale działa na rzecz wiarygodności konwencji – bez względu na to, czy jako Bourne zabija przeciwnika zwiniętą gazetą, czy w skórze wąsatego "Intryganta" wydreptuje ścieżkę z domu do pracy.   



Kino gatunków, w mniejszym stopniu niż w latach 90., bazuje dziś na gwiazdach. Kiedyś wystarczyły nam blond loki Meg Ryan, albo naprężone bicepsy Schwarzeneggera. Dziś Schwarzenegger musi pojawić się w jednej scenie razem ze swoimi kumplami z Planet Hollywood, żeby sprzedać film. Bohaterami "Transformers" są Transformery, Avatara – avatary, zaś w "Mrocznym rycerzu" mamy trzech równorzędnych bohaterów, którzy zostali zbalansowani nie tylko pod względem czasu ekranowego, ale i znaczenia. To nie przypadek, że fiaskiem kończą się poszukiwania nowej "królowej komedii romantycznej" (na którą uparcie lansuje się choćby Katherine Heigl) albo "gwiazdora kina akcji" (pantofelek Arniego okazał się za ciasny zarówno dla The Rocka, jak i dla legionu fajterów z MMA). Trudno to wszystko wytłumaczyć kiepską pulą genów – kandydatów i kandydatek do przejęcia schedy po gwiazdach lat minionych nie brakuje. Ich miejsce jest jednak w drugiej lidze. Bo też wysokobudżetowe kino klasy B było w latach dziewięćdziesiątych kinem klasy A. Osobną kwestią jest fakt, że kino gatunków zaczęło odważniej rozszerzać swoje granice, co odbiło się na gatunkowej typologii bohaterów. A gdy ironiczni, wzięci w nawias, zniuansowani bohaterowie zaczęli zaludniać popularne konwencje, hollywoodzkie "rezolutne blondynki" oraz "cyniczni gliniarze" zostali bezrobotni.

Czekając na renesans

Wróćmy na chwilę do plakatów. Lata 90., najbardziej kasowe filmy dekady. Aż trzykrotnie spoglądał na nas Bruce Willis ("Armageddon", "Szósty zmysł", "Szklana Pułapka 3"), a po razie Tom Cruise ("Mission Impossible 2") i Arnold Schwarzenegger ("Terminator 2: Dzień sądu"). W późniejszej dekadzie mieliśmy jedynie Johnny’ego Deppa w sequelach "Piratów z Karaibów". W przyszłym roku, za czwartą część "Piratów", Johnny zainkasuje sumę, o której wolicie nie słyszeć. Wyjątek potwierdza regułę. Na teaserowym tylko wypolerowana czacha Jacka Sparrowa.  


Bruce Willis

W świetnym eseju filmoznawcy Richarda Barsama ze zbioru "Looking at Movies" czytamy: "Być może ważniejszy od klasycznych promocji marketingowych jest w Hollywood marketing szeptany. Teoretycy kina, którzy zajmują się badaniem gwiazd, jak Richard Dyer i Paul McDonald podkreślają, że gwiazdy nie lśnią dziś na ekranie, ale poza nim. Ich byt sankcjonują odbiorcy popkultury, a ich prawdziwa siła tkwi w tym, że są przez odbiorców popkultury w ten, czy w inny sposób postrzegane".  Wydaje się więc, że gwiazdy pełnią dziś wyłącznie reprezentacyjną rolę, potwierdzając konserwatywny i tradycyjny charakter Fabryki Snów. I jak zwykle – czekają na renesans.