Na nic godziny spędzone nad dopieszczaniem scenariusza. Nawet najlepszą historię potrafi zniszczyć jej słabe zakończenie. Jeśli całkowicie nie rozmyje dobrego wrażenia, to przynajmniej efekt końcowy zdegraduje do miana niezłego. W końcu ta ostatnia kropka – decyzja o domknięciu opowieści, albo otwarciu na domysły widowni – zostaje w pamięci jako najświeższy element wspomnienia o dopiero obejrzanym tytule. Nic dziwnego, że twórcy oszczędzają swoje najlepsze pomysły na wielki finał. Nieraz właśnie tak zaskakiwali albo szokowali nieprzygotowaną widownię.
W tym rankingu przypominamy dziesięć zakończeń dobrze znanych filmów, które nie tylko podniosły wartość całego dzieła, ale też zostały legendami samymi w sobie. Tylko o wyjątkowych momentach można debatować przez kolejne lata. Tylko perfekcyjne twisty potrafią odwrócić odbiór całej fabuły o 180 stopni. Te sceny są właśnie takie – zaskakują nie tylko pomysłowością, ale także egzekucją, i tylko wzmacniają poczucie, że jako osoby na widowni trafiliśmy we ręce wielkich mistrzów swojego fachu.
Wybieramy najbardziej szokujące zakończenia filmów
Samo wspomnienie o tytułowej "Grze", w którą został wplątany Michael Douglas, albo myśl o realizacji planów Johna Doe z "Siedem" przyprawia o ciarki. W dorobku Davida Finchera szokują nie tylko najbardziej efektowne produkcje, ale również te z pozoru zrealizowane bez jakichkolwiek fajerwerków. "Zaginiona dziewczyna", cichy dramat w domu państwa Dunne’ów, czyli – znowu, jedynie fasadowo – idealnego małżeństwa z przedmieść, szybko zmienia się w kryminalną zagadkę, a następnie w pełnokrwisty thriller, utrzymujący widza w niepewności od pierwszej do ostatniej minuty. Czy Nick Dunne rzeczywiście coś ukrywa? Co stało się z jego żoną? Końcowe rozstrzygnięcie całej opowieści wraca do początku intrygi i na nowo składa fundamenty nieidealnego związku pary. W tym szaleństwie jest metoda, przekonał nas wszystkich reżyser. Z iluzorycznie prostego kryminału stworzył bowiem wielowątkową zagadkę, która wraz z postępem fabuły nie przestaje wynagradzać oglądających.
Kolejny z współczesnych specjalistów od szokowania widowni w swojej "Incepcji" zgotował oglądającym wyjątkowy seans. Nawet po rozwiązaniu fabuły i udanym skoku w senną świadomość bogatego przedsiębiorcy Christopher Nolan przyszykował zagadkę, której niejasne rozwiązanie będzie przedmiotem rozmów między fanami przez kolejne lata. Główny bohater Dom Cobb (Leonardo DiCaprio) dociera w końcu do swojej upragnionej rodziny, lecz chce się upewnić, czy wyszedł poza ramy hiperrealistycznego snu. Gdy jednak puszczony w ruch bączek zaczyna się chwiać, sugerując pobyt w rzeczywistości, niespodziewanie rozpoczynają się napisy końcowe. Sam reżyser mówił o tym finale jako o jednym z ulubionych do doświadczania wraz z widownią. Sugerował też inną odpowiedź na nurtujące wszystkich pytanie – główny bohater rezygnuje z wiedzy o śnie i jawie na rzecz pogrążenia się w swoim wielkim marzeniu. To pozorne domknięcie jego opowieści zawiera w sobie cały film w skali mikro – opowieść, dla której trzeba otworzyć się na nowe doświadczenia, często nieoferujące odpowiedzi na zadane pytania.
Ekranizacja powieści Williama Diehla wpisuje się w modę na dramaty sądowe, jaka w latach 90. opanowała amerykańskie kino. Z dziesiątków podobnych produkcji "Lęk pierwotny" wyróżnia doceniania rola Edwarda Nortona, ministranta oskarżonego o morderstwo znanego i lubianego biskupa. Sprawą zajmuje się niesławny prawnik, który często reprezentuje winnych, lecz bardzo bogatych klientów. Tym razem decyduje się na pracę pro bono. Człowiek od lat starający się przechytrzyć wymiar sprawiedliwości, sam zostanie jedynie pionkiem w grze kogoś, kto zaplanował sobie wszystko od początku do końca. Zakończenie filmu można zaliczyć do tych największych zaskoczeń – w ułamku chwili odkrywa przed widzami drugie oblicze filmu, dodaje mu jeszcze większej głębi i zmienia wydźwięk całości. I pomimo znajomości twistu film można nadal oglądać z przyjemnością – w końcu to udany przedstawiciel swojego gatunku. Ale końcowa scena wynosi go ponad jakościową średnią.
Jeśli widzowie przychodzą do kina na kontynuację popularnego filmu, na pewno przyniosą ze sobą swoje oczekiwania. Dla serii "Piraci z Karaibów" czymś takim zawsze była postać Jacka Sparrowa. Kapitan Czarnej Perły w wydaniu Johnny’ego Deppa z miejsca stał się ulubieńcem publiczności, a jego udział w cyklu momentalnie zwiększył się po sukcesie pierwszego filmu. Druga część cyklu, "Skrzynia umarlaka" powstawała jednocześnie z trzecią produkcją, "Na krańcu świata". Nim jednak widzowie dostąpili wielkiej przyjemności zobaczenia całej trylogii, zaskoczył ich pomost między początkiem i finałem. W końcu ich ulubiona postać stanęła twarzą w twarz z przerażającą bestią, która nie bierze jeńców, i dosłownie skoczyła w otchłań. Z jednej strony, można było zastanawiać się, jak z takich tarapatów może wyjść nawet ktoś tak sprytny jak niesławny pirat; z drugiej – kto miałby wyjść z opresji, jeśli nie słynny specjalista od ucieczek? Na rozwiązanie zagadki trzeba było poczekać jeszcze rok. Cliffhanger – a także jeszcze bardziej zaskakująca scena po napisach – okazały się sumą doświadczeń, które pokazały widzom, że w fantastycznym świecie piratów może wydarzyć się wszystko.
Kto miał przyjemność przeżywać seans jednego z filmów Ariego Astera w błogiej nieświadomości, ten wie, ile nerwów kosztuje pierwsze spotkanie z wizjami reżysera. Uderzeniem w splot słoneczny było już "Hereditary. Dziedzictwo", a następna produkcja Amerykanina, "Midsommar. W biały dzień", jeszcze podniosła wysoko zawieszoną poprzeczkę. Zaczyna się niewinnie: od grupy znajomych, która rusza do Szwecji na wymarzone europejskie wakacje. Urlop wypełniony mocnymi wrażeniami przestaje rozgrywać się po myśli turystów wraz z odkrywaniem kolejnych zasad obcego świata. Pod opieką niezachodzącego słońca zaczyna rozgrywać się kolejny dramat – nie tylko głównej bohaterki, która przeżywa żałobę po stracie rodziny, ale także jej towarzyszy. Otwarty na kolejne formy interpretacji film w końcu oddaje widzom klucz do własnego dekodowania. Czyniąc to w ostatniej, zaskakującej scenie, zachęca, żeby ponownie włączyć się do zabawy. Tu objawia się wielkość samego twórcy i jego filmu. Bo nawet bogatsi o wszystkie kluczowe informacje, po kolejnych seansach na światło dzienne wychodzi jeszcze więcej efektów kunsztownej roboty filmowców.
Kolejny film-łamigłówka z Leonardo DiCaprio w roli głównej. "Wyspa tajemnic" pozostaje naczelnym przykładem opowieści, w której niespieszne dawkowanie informacji rozrasta się do rozmiarów ukrytej zagadki. Bez względu na to, jak interpretujemy ostatnie sceny filmu, ich istnienie na ekranie można przyrównać tylko do najbardziej zaskakujących zakończeń w historii kina. W końcu Scorsese nawet przez moment nie próbuje złamać narracji o dwóch policjantach, którzy poszukują sprawcy zbrodni w położonym na wyspie szpitalu psychiatrycznym. Tym większe zaskoczenie dla nieprzygotowanych widzów: końcowy twist przychodzi tak naprawdę bez zapowiedzi. Choć to szczególny film w karierze reżysera, słynącego raczej z mistrzowsko prowadzonych narracji o wewnętrznie skomplikowanych bohaterach, dowodzi jego kunsztu bez względu na przyzwyczajenia. Jeśli ktoś potrzebuje jeszcze potwierdzenia, że każda opowieść w rękach autora "Chłopców z ferajny" urasta do miana małego dzieła sztuki, nie musi szukać dalej. Więcej zaskoczeń od "Wyspy tajemnic" dostarczy jedynie "Infiltracja".
Mgła pozostaje ostatnim filmowym projektem Franka Darabonta i jego czwartą adaptacją prozy Stephena Kinga. Dla reżysera oryginalne opowiadanie było czymś innym niż literackie pierwowzory "Skazanych na Shawshank" czy "Zielonej mili". Sam temat filmu – opowieść o grupie ludzi starającej się przetrwać w momencie końca świata, jaki dotąd znali – wskazywała, że produkcja nie będzie szukała kompromisów między naturą opowieści a oczekiwaniami widzów. Na ekranie pojawił się zatem brutalny thriller, stanowiący zarówno komentarz do wydarzeń ze współczesności, jak i uniwersalne studium starcia potrzeb i charakterów w sytuacji wielkiej presji. Darabont zdecydował się także na zmianę książkowego zakończenia na bardziej szokujące. W nihilistycznym finale każde rozwiązanie jest gorsze od poprzedniego, a to wybrane przez głównego bohatera – pozornie najbardziej humanitarne – również nie kończy się najlepiej. W taki sposób reżyser zaświadcza o zgraniu swojej wizji z materiałem źródłowym. Zakończenie odchodzące od zwyczajowego "żyli długo i szczęśliwie" wyraźnie zapada w pamięć.
Jeszcze raz wróćmy do filmografii Finchera i do jego zabaw z oczekiwaniami widzów. Pod tym względem "Podziemny krąg" mnie ma sobie równych – nie tylko w dorobku twórcy, ale też w całej historii współczesnego kina popularnego. Finałowy twist okazał się efektownym zakończeniem precyzyjnie skonstruowanej zagadki; wręcz sam nadał produkcji statusu kultowej. W końcu tajemnica przeszła do historii jako pierwszy spoiler, którego nie wolno zdradzić początkującemu kinomanowi. Tak przynajmniej przyjęło się w ostatnich latach, bo wszyscy, którzy rozpoczynali swoją przygodę z kinem na przełomie wieków, "Fight Club" widzieli. Jego renoma filmu-tajemnicy, łamigłówki, do której najważniejszą wskazówkę podaje dopiero ostatnia scena, nie wzięła się przecież znikąd. – Poznałaś mnie w bardzo dziwnym momencie życia – mówi Narrator do Marli na tle walących się wieżowców. Dopóki drogi widowni nie skrzyżowały się z tym niezwykłym filmem, mało kto zaznał przed ekranem podobnego szoku połączonego z natychmiastową fascynacją.
Film Wesa Cravena to istna mozaika złożona z momentów zaskakujących widzów. Twórca czerpał z dorobku wielu filmowców, którzy stworzyli ikoniczne dzieła w gatunku slashera. I to właśnie dzięki samoświadomemu potraktowaniu klisz i formatów wygrał w oczach oglądających. Wszystko, co oklepane, dostało swoją nową wersję, albo chociaż zostało wyraźnie obśmiane. Zamiast wyłącznie mrugać okiem do wytrwałych fanów, reżyser wraz z scenarzystą Kevinem Williamsonem opowiedzieli też udaną historię o mrocznym zabójcy, który terroryzuje miasteczko Woodsboro. Dwie opowieści – zauważająca archaizmy przeszłości oraz prowadząca stojącą na własnych nogach fabułę – wyraźnie łączą się w finale, gdy twarz mordercy kryjącego się za maską ujrzało światło dzienne. Trzęsąc podstawami swojej własnej opowieści Craven przypomniał o najważniejszej cesze gatunku: radości związanej z odkrywaniem kolejnych zawiłości i przewidywaniem zakończeń. Towarzyszący seansowi niemy krzyk, który rozległ się z wielu gardeł od premiery filmu w 1996 roku, wyraził więcej niż 1000 słów pochwał dla dzieła.
"Piła" znalazła się na tej liście niejako z obowiązku. Jednak współcześnie, po dziesięciu kolejnych filmach cyklu, tożsamość mordercy nie jest już taką tajemnicą. Zwrot akcji w pierwszym tytule z serii wskazał jednak kierunek, którym próbowano podążać jeszcze nie raz. Ale przecież ta i kolejne produkcje szokowały także dzięki wymyślnym pułapkom Jigsawa czy jego naśladowców. Fabularne zaskoczenia były dopiero kolejnym krokiem po znajdywaniu kolejnych niesamowitych sposobów na okaleczanie i mordowanie filmowych ofiar. Ale trzeba przyznać, że sam pomysł na umieszczenie twarzy tajemniczego seryjnego mordercy tuż przed nosem widzów to wybitnie spektakularne zagranie. Szokujący finał tak małego filmu z pewnością przyciągnął kolejnych fanów, którzy na lata zakochali się w przepisie na krwawą rozrywkę dla dorosłych.