Artykuł

Ciąg dalszy nastąpił. Sequele w polskim kinie

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Ci%C4%85g+dalszy+nast%C4%85pi%C5%82.+Sequele+w+polskim+kinie-162121
Ciąg dalszy nastąpił. Sequele w polskim kinie
"Mnie się podobają piosenki, które już raz słyszałem", mawiał w "Rejsie" inżynier Mamoń. I pod tymi słowami mogłaby się podpisać duża część polskiej widowni filmowej. Jeśli spojrzeć na wyniki oglądalności, to okaże się, że nam również najbardziej podoba się to, co już raz widzieliśmy. W piątce najpopularniejszych rodzimych filmów zeszłego roku aż cztery to kontynuacje: "Listy do M. Pożegnania i powroty", "Sami swoi. Początek", "Za duży na bajki 2" i "Baby Boom, czyli Kogel Mogel 5". Tę listę dopełnia jeszcze "Akademia pana Kleksa", która sequelem co prawda nie jest, ale przecież też jest melodią, którą doskonale znamy. Sequele więc rządzą. I póki królują w box offisie, to rządzić będą. Skąd bierze się ich fenomen?

Historia pewnego złudzenia



Mamoń kończy swoją sławną kwestię stwierdzeniem: "poprzez reminiscencję" – to wspomnienia sprawiają, że znane piosenki wciąż mu się podobają. Kategoria sequela również ma wiele wspólnego z pamięcią – choć wcale niekoniecznie naszą własną, raczej kulturową. No bo przecież na nowych "Samych swoich" czy na piątą odsłonę "Kogla Mogla" wcale niekoniecznie do kin będą pędzić ci, którzy niegdyś zaśmiewali się na pierwszych częściach. Te tytuły cyrkulują w polskiej kulturze jak zbiorowe wspomnienia – w chwili premiery były ważne dla naszych rodziców bądź dziadków, a kolejne pokolenia nasiąkły nimi poprzez powszechnie znane cytaty i telewizyjne seanse w okolicach świąt. Filmy te doskonale znają nawet ci, którzy ich nigdy nie obejrzeli – i właśnie na tę kultowość liczą producenci powracający do bohaterów popularnych przed laty. Gdy idziemy na nie do kina, liczymy, że znajdziemy w nowych wersjach choć iskierkę dawnej świetności.

"Sami swoi. Początek"
Mogłoby się wydawać, że moda na sequele trwa u nas od wielu lat. Ale to tylko złudzenie, wywołane pewnie popularnością i reklamową wszędobylskością właśnie tych tytułów. Faktycznie – ostatnie pięć lat to prawdziwy atak kontynuacji, remake’ów i powrotów do tytułów sprzed lat. Do kin wchodzi rocznie 5-6, a w rekordowym 2024 roku nawet 7 takich filmów. Ale ta moda zaczęła się zaledwie w 2020 roku (4 filmy), by nasilić się w okresie popandemicznym. I wydaje się, że nagły boom na sequele był właśnie reakcją pogrążonej w kryzysie branży na wyniki box office’u pogarszające się po tym, jak widownia odzwyczaiła się od oglądania filmów na wielkich ekranach i przerzuciła na małe. Kontynuacja to zawsze dobry – z punktu widzenia ekonomicznego – pomysł. Jeśli poprzednia część odniosła sukces, jest więcej niż prawdopodobne, że na drugą, trzecią czy kolejną część również wybierze się spora widownia. I wyniki oglądalności to potwierdzają. 

Ale przed zamknięciem kin po sequele sięgano stosunkowo rzadko. Wręcz zadziwiająco rzadko, jeśli spojrzy się na światowe trendy, które od wielu lat faworyzują franczyzy, serie, remaki i kontynuacje. W 2019 roku powstały zaledwie trzy sequele ("Kobiety mafii 2", "Miszmasz, czyli Kogel Mogel 3", "Planeta singli 3") i był to najwyższy wynik od… 1988 roku, kiedy wyprodukowano cztery tego typu filmy ("Bliskie spotkania z wesołym diabłem", "Pan Kleks w kosmosie", "Pan Samochodzik i praskie tajemnice" i "Krótki film o miłości" – status tego ostatniego jako sequela jest dyskusyjny, choć bez wątpienia jest on częścią większej całości). A zatem przez ponad trzydzieści lat nie było w naszej kinematografii roku, w którym nakręcono by więcej niż dwie kontynuacje!

"Planeta Singli 3"
Skąd zatem brało się w poprzednich dekadach poczucie, że to właśnie sequele opanowały nasze kina? Było to spowodowane ich wielką popularnością. W serie układano głównie najpopularniejsze komedie romantyczne (np. aż sześć części "Listów do M." – nie ma dłuższego cyklu w polskim kinie – i trzy części "Planety Singli"), ale również filmy sensacyjne Patryka Vegi (kolejne odsłony "Pitbulla" czy "Kobiet mafii"). Ale nawet jeśli kolejne rom-comy czy veganizmy nie były kontynuacjami w sensie ścisłym, to przecież na takie wyglądały: jak odbijany od jednej sztancy efekt masowej produkcji. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. "Tylko mnie kochaj", "Mała wielka miłość", "Śniadanie do łóżka", "Nie kłam, kochanie", "Jeszcze raz" czy "Porady na zdrady" (listę można by wydłużać) to praktycznie te same filmy – różniły się jedynie niuansami: miejscem akcji czy zawodem głównych bohaterów. Z filmami Vegi było podobnie. "Służby specjalne", "Botoks", "Polityka" czy "Bad Boy" bazowały na ten samej estetyce, korzystając z zawężonej puli aktorów i realizując się poprzez ciągłe poszukiwanie bulwarowej sensacji, "odsłaniającej" najbardziej "szokujące" strony polskiej codzienności. Czy to polska służba zdrowia, służby specjalne, środowiska kibicowskie czy polityka – nie miało to większego znaczenia.

Podobnie było w latach 90. z modą na zamerykanizowane akcyjniaki, zapoczątkowane "Krollem" i "Psami", a kontynuowane następnie w "Mieście prywatnym", "Młodych wilkach" czy "Sarze". Wszystkie korzystały ze zbliżonych konwencji, typów postaci i społecznego tła. Z ich popularności skorzystały z kolei parodie filmów bandyckich, czyli "Kiler", "Chłopaki nie płaczą", "Poranek kojota", "Fuks", "E=mc2" czy "Czas surferów". Tym razem bohaterem niemalże za każdym razem był młody, wrażliwy mężczyzna, który musiał stawić czoła nieszczególnie rzutkim gangsterom, jednocześnie udowadniając, że bycie wrażliwym bywa w tej walce sporą przewagą. Na podobnej zasadzie działało "kino lektur szkolnych". Udało się z "Ogniem i mieczem" i "Panem Tadeuszem"? Dlaczego by nie spróbować z "Zemstą", "Starą baśnią" i "Ślubami panieńskimi". Tak po prostu działa kultura popularna – bazuje na sprawdzonych rozwiązaniach. Sequele to tylko jeden z przejawów tego bogatego zjawiska.

"Młode wilki 1/2"

Cała nadzieja w dzieciach



Sequelizacji podlegają zazwyczaj filmy utrzymane w najpopularniejszych w danym czasie gatunkach. I tak też jest z polskimi filmami ostatnich lat. Ostatnie dwa sezony to przede wszystkim filmy dla dzieci i młodzieży. W zeszłym roku kina podbijała "Akademia pana Kleksa" oraz "Za duży na bajki 2". W tym do kina już zdążyła wejść druga część przygód Detektywa Brunona, czyli "Oskar, Patka i Złoto Bałtyku", "Pieprzyć Mickiewicza 2", a na sierpień zapowiedziana jest kontynuacja "O psie, który jeździł koleją". A to przecież dopiero połowa roku. Układanie filmów familijnych w serie to trend, który przybył do nas zza oceanu. Kolejne sequele disnejowskich i pixarowskich hitów to codzienność amerykańskiej (a przez to również i światowej, w tym naszej) kinematografii. W ogóle sektor filmów dla dzieci jest obecnie bodaj najdynamiczniej rozwijającym się. W tym roku – jak dotąd – najbardziej globalnie dochodowymi filmami są "Minecraft" i "Lilo i Stich", a w najlepszej piątce jest jeszcze "Jak wytresować smoka". Dla porównania: w zeszłorocznej piątce uplasowały się "W głowie się nie mieści 2", "Vaiana 2" oraz "Gru i Minionki: Pod przykrywką". A do tej listy można byłoby przecież dorzucić jeszcze filmy superbohaterskie, które również zgarniają sporą część nastoletniej widowni. Nie trzeba dodawać, że niemal wszystkie z tych filmów to kontynuacje bądź remaki.

"Za duży na bajki 2"
Wychodzi więc na to, że kina po pandemii ratują przede wszystkim dzieci – i nostalgicy. Bo właśnie kontynuacje hitów sprzed lat to kolejny zauważalny trend. Od 2020 roku ciągów dalszych doczekały się takie hity dawnych sezonów, jak "Psy", "Kogel Mogel", "Różyczka", "U pana Boga w…", "Sami swoi" i "Fuks", a w tym roku listę tę wydłuża "Vinci". Popularność tych filmów również nie wymaga większej analizy. Najwyraźniej nie tylko lubimy piosenki, które już raz słyszeliśmy, ale najbardziej podobają nam się piosenki stare, słyszane wielokrotnie. A może po prostu stęskniliśmy się za tymi bohaterami i zżera nas ciekawość, co u nich słychać po latach?

Listę kontynuacji ostatnich lat dopełniają komedie: zarówno romantyczne, jak i te pozbawione wątków miłosnych – co akurat pozostaje trendem od lat. Jest również kilka tytułów, które trudno wpisać w te najbardziej oczywiste nurty. Bo w 2022 roku doczekaliśmy się aż dwóch kontynuacji rodzimych erotyków ("365 dni. Ten dzień" i "Kolejne 365 dni"), w 2021 roku powstał sequel horroru ("W lesie dziś nie zaśnie nikt II"), a w 2020 "Sala samobójców. Hejter" – luźno nawiązująca do hitu z 2011 roku. 

"Kolejne 365 dni"

Kasa i autorzy



Ten ostatni przykład udowadnia, że sequeloza wcale nie musi być zjawiskiem związanym jedynie z filmową komercją. Co prawda od lat funkcjonuje w branży kinowej jako świetnie sprawdzająca się metoda redukcji ryzyka. Jest też jedną z najważniejszych metod zarządzania hollywoodzkimi studiami. Ale serie i kontynuacje były znane już w okresie kina niemego, również w Europie. Wystarczy sięgnąć po przykłady z największych w tamtym czasie kinematografii Starego Kontynentu – z Francji i Niemiec. Mistrzem kinowych seriali był Louis Feuillade, który stworzył na podstawie komiksów i groszowej literatury takie tytuły jak "Wampiry", "Judex", "Tih Minh" czy "Parisette". Podobne preferencje miał Fritz Lang, który nakręcił wyświetlany w kinach serial "Pająki", a zwieńczeniem jego poszukiwań na gruncie seryjnego kina popularnego były dwie części "Doktora Mabuse". 

Ten trend nie był obcy również polskim twórcom, którzy jednak zamiast powieści sensacyjnych woleli melodramaty w typie "Trędowatej" czy "Znachora". Obie powieści – największe bestsellery międzywojnia – doczekały się książkowych kontynuacji, przeniesionych, podobnie jak pierwsze części, również na ekrany. Kontynuacją "Trędowatej" był "Ordynat Michorowski", a "Znachora" – "Profesor Wilczur" i "Testament profesora Wilczura".

"Człowiek z marmuru"
Po wojnie sequele nie zniknęły, ale przybrały zupełnie inną funkcję. Jako instrument redukcji ryzyka zaczęto z niego korzystać dopiero w latach 80., wcześniejsze serie miały natomiast wyjątkowo autorski charakter – i posiadały więcej wspólnego z filmowym modernizmem niż kinem popularnym. Własne filmowe serie stworzyli tacy twórcy, jak Jerzy Skolimowski ("Rysopis", "Walkower", "Bariera", "Ręce do góry"), Kazimierz Kutz ("Sól ziemi czarnej", "Perła w koronie" i "Paciorki jednego różańca"), Andrzej Kondratiuk ("Cztery pory roku", "Wrzeciono czasu" i "Słoneczny zegar"), Feliks Falk ("Wodzirej", "Bohater roku") czy Andrzej Wajda ("Człowiek z marmuru", "Człowiek z żelaza" i "Człowiek z nadziei"). Bardzo często filmy te mają charakter biograficzny, a nawet autobiograficzny – pokazują rozwój jakiegoś bohatera w czasie, jego przemianę czy różne doświadczenia na przestrzeni lat. Wybór formy serii był zatem w tych przypadkach decyzją przede wszystkim artystyczną, wynikającą z autorskiego charakteru twórczości. Być może najbardziej radykalnym filmowcem – unikalnym w skali światowej – jest pod tym względem Marek Koterski, który w każdym kolejnym filmie wciąż opowiada o tym samym bohaterze, a tak naprawdę – o sobie.

Kino autorskie ma więc zadziwiająco wiele wspólnego z sequelozą – przecież czasem mówi się o twórcach z najbardziej charakterystycznym charakterem filmowego pisma, że wciąż kręcą jeden i ten sam film. Ale nawet za PRL-u pojawiały się serie, które z autorskością nie miały wiele wspólnego, a były wyrachowaną próbą stymulowania frekwencyjnej potencji. Tak było choćby z superprodukcjami ubiegłej epoki, jak "Potop" i "Pan Wołodyjowski", które Jerzy Hoffman zwieńczył "Ogniem i mieczem" już w latach 90. Tak samo było z trzema częściami przygód Pawlaka i Kargula – ich kontynuacje nigdy by nie powstały, gdyby "Sami swoi" nie odnieśli tak spektakularnego sukcesu frekwencyjnego. To samo dotyczy, choć na mniejszą skalę, komedii Jana Rybkowskiego o poczciwym panu Anatolu ("Kapelusz pana Anatola", "Pan Anatol szuka miliona", "Inspekcja pana Anatola"). 

"Kogel mogel 5"
Ale były to przypadki incydentalne. Zjawisko nasiliło się w latach 80., kiedy wzmagający się kryzys ekonomiczny zmusił filmowców do myślenia przypominającego strategie producenckie wielkich hollywoodzkich wytwórni. Partyjni decydenci wywierali coraz większy nacisk, by każdy z zespołów filmowych miał w swojej ofercie jakiś frekwencyjny hit, najlepiej taki, który można byłoby rozwinąć w serię. I tak ZF Zodiak miał filmy o panu Kleksie, ZF Profil – o panu Samochodziku, ZF OKO – "Oko proroka" i "Kogel Mogel", ZF Kadr – "Vabank", a Studio Se-Ma-For – dwie części przygód wesołego diabła. Kierownicy tych instytucji myśleli przyszłościowo i skrupulatnie liczyli każdą złotówkę. Podchodzili do sprawy niezwykle profesjonalnie: organizowali badania fokusowe, przeprowadzali sondy wśród widowni, namawiali młodych widzów do kontaktu listownego w celu dostosowania produktu do ich oczekiwań. Gdyby nie upadek PRL-u, a wraz z nim zespołów filmowych, pewnie doczekalibyśmy się kolejnych Kleksów, panów Samochodzików i wesołych diabłów. A gdy w latach 90. zabrakło funduszy na kinematografię, nikt nie myślał o strategii, seriach i franczyzach. Musieli nam o nich przypomnieć twórcy z Hollywoodu. A teraz na nowo się tej sztuki pomału uczymy. Nie wszystkim to w smak, ale nie żyjemy w próżni. Musimy czerpać wzory od kinematograficznego globalnego centrum – i nie stanowi to problemu, póki jest co wybierać z oferty, która wymyka się presji sequelozy. 

Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.