Artykuł

BRAD PITT: W pułapce piękna

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/article/BRAD+PITT%3A+W+pu%C5%82apce+pi%C4%99kna-161745
BRAD PITT: W pułapce piękna
Od momentu, gdy w jednej ze scen filmu Ridleya Scotta "Thelma i Louise" (1991) ściągnął koszulkę, obnażając swoje smukłe, wyrzeźbione, młode ciało w epizodycznej – i jak się miało okazać po latach: przełomowej – roli włóczęgi o tajemniczym imieniu J.D., Brad Pitt stał się na długi czas więźniem własnego wizerunku. Wymarzonym obiektem kobiecych fantazji epoki lat 90., kolejną inkarnacją ekranowego amanta o lekko buntowniczej duszy, pełnoprawnym następcą innego blondwłosego "złotego chłopca" hollywoodzkiego snu o sławie i bogactwie, Roberta Redforda. Od tamtej pory – podobnie jak wiele lat temu odtwórca roli Sundance Kida – ze zmiennym skutkiem usiłuje walczyć z uwodzicielskim emploi, a jednocześnie wykorzystywać je do realizacji artystycznych ambicji. Właśnie wraca na ekrany w widowisku "F1: Film" w reżyserii Josepha Kosinskiego.

Umieszczając Cliffa-Pitta na dachu posiadłości Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio) w jednej ze scen "Pewnego razu w Hollywood" (Cliff, z puszką piwa przyczepioną do pasa z narzędziami, w bezpretensjonalnie zawadiacki sposób pozbywający się koszuli hawajskiej, prezentuje dojrzałe, naznaczone bliznami, ale wciąż kuszące ciało; czyżby przemycona mimochodem metafora wielu lat zmagań aktora z hollywoodzką machiną?), Tarantino nie tylko reanimował dawne wspomnienie o pewnym młokosie, który wymachując radośnie suszarką trzy dekady temu skradł serce filmowej Thelmie (Geena Davis). Udowodnił niedowiarkom, że pomimo upływu lat, wciąż istnieje spory popyt na typowy "pittowski" produkt. Nic dziwnego. Cliff Booth to bowiem wypisz-wymaluj swoiste alter ego samego aktora: pracujący w branży filmowej, muśnięty kalifornijskim słońcem kaskader-weteran, o na tyle frywolnej osobowości, że mógłby mu jej pozazdrościć nawet Floyd z "Prawdziwego romansu" (reż. Tony Scott, 1993), oraz o zaradności Jackiego Coogana z "Zabić, jak to łatwo powiedzieć" (reż. Andrew Dominik, 2012), którego seksapil zdaje się unosić nad wzgórzami hollywoodzkimi niczym duchy legendarnych ludzi kina. U którego wszystko wygląda tak naturalnie i tak na miejscu, że bez względu na to, czy siedzi on za kierownicą swojego starego Coupe de Ville, czy spaceruje po dawnym filmowym ranczu, czujemy bijącą od niego aurę kumpla z sąsiedztwa.

"Pewnego razu w Hollywood"
Kontrapunkt dla Cliffa stanowi postać astronauty Roya McBride'a w o wiele subtelniejszej "Ad Astrze" (2019) Jamesa Graya. Decydując się na przyjęcie tej roli, aktor wysłał czytelny komunikat, że wcale nie zamierza redukować swojej kariery do permanentnego eksploatowania przed kamerami kolejnych wcieleń samego siebie. Nawet jeżeli nagrodą za to okazuje się upragniony Oscar.

BUNTOWNIK Z WYBORU



Pitt to modelowy przykład chłopaka, który pojęcie "amerykańskiego snu" zna od podszewki. Dzieciństwo spędził w małym miasteczku Springfield w stanie Missouri, w "krainie Jesse'ego Jamesa", jak sam zwykł nazywać ten prywatny zakątek świata. Bunt miał we krwi od najmłodszych lat. Wychowany w konserwatywnej, chrześcijańskiej rodzinie, mało uwagi poświęcał kwestiom wiary. Jego najważniejszą religią pozostawało kino. Lubił filmy, bo były one dla niego "portalem do innych światów". Od dziecka marzył, by pewnego dnia zostać aktorem. Nikogo nie zdziwiła więc decyzja młodzieńca, by na dwa tygodnie przez otrzymaniem dyplomu uniwersyteckiego spakować walizkę i ruszyć na podbój słonecznej Kalifornii, gdzie zawitał w 1986 roku.

Początki nie były łatwe. W kieszeni miał nieco ponad trzysta dolarów. Przez krótki czas spał na kanapie u jednej ze swoich przyjaciółek. Polegając na swoim wrodzonym sprycie i zaradności, dość szybko znalazł kilka dorywczych prac (do jednej z najzabawniejszych należało reklamowanie sieci restauracji "El Pollo Loco"; musiał chodzić ubrany w kostium wielkiego kurczaka). Wykorzystując swój największy walor – urodę – otrzymał angaż jako model reklamujący dżinsy marki Levi's w spotach telewizyjnych. Większość zarobionych w ten sposób pieniędzy przeznaczał na naukę aktorstwa pod okiem Roya Londona. Sukcesywnie nawiązywał kontakty w branży telewizyjnej, co wkrótce zaowocowało epizodami w kilku operach mydlanych i sitcomach czołowych stacji amerykańskich: NBC, CBS i ABC. Przemknął widzom na ekranie, występując także w dwóch serialach stacji Fox (w jednym z nich obok m.in. Johnny'ego Deppa). Debiut kinowy nastąpił ledwie rok po przenosinach do Hollywood: zagrał prostą rolę uczestnika imprezy w filmie o zmanierowanych, bogatych nastolatkach z Los Angeles ("Mniej niż zero", 1987). Po kilku równie mało istotnych epizodach filmowych, zanim jeszcze zdążył postawić stopę na planie filmu Ridleya Scotta, został zaszufladkowany przez branżowych znawców jako kolejna hollywoodzka "ładna twarz", typ chłopaka z rozkładówki. Do "Thelmy i Louise" trafił dzięki wstawiennictwu Geeny Davis. Przekonała ona twórców, że przystojny aktor będzie idealnie pasował do charakteru postaci J.D. Te kilkanaście rozerotyzowanych sekund zapisanych na taśmie filmowej okazało się zarówno świadectwem zawodowej inicjacji nieopierzonego wówczas, nieco buńczucznego aktora, jak i początkiem artystycznej klatki, w której – z nielicznymi wyjątkami – pozostał uwięziony przez całą dekadę lat 90.

kadr z filmu "Thelma i Louise"

ROLE W KOLORZE BLOND



Pod względem artystycznym Pitt był, i nadal jest, artystą mocno niedocenianym w Hollywood. Sprawa sięga korzeniami do początków jego przygody z aktorstwem. Sporą winę za ten stan rzeczy ponoszą producenci, których krótkowzroczność i zbyt częste, obsesyjne wręcz skupianie się na urodzie amerykańskiego aktora zaowocowały tym, że w środowisku przylgnęła do niego łatka jeszcze jednego małomiasteczkowego chłopaka, któremu dziwnym trafem udało się sforsować bramy hollywoodzkiego raju. Swoje pięć groszy dorzuciła wszędobylska prasa. Porównania z Jamesem Deanem. Twarz Pitta zdobiąca kolejne okładki kolorowych magazynów. Niekończące się sesje fotograficzne coraz skuteczniej utrwalające wizerunek blondwłosego playboya. Na "problem wizerunkowy" złożyły się dodatkowo trudności w selekcji scenariuszy. Role Tristana Ludlowa w "Wichrach namiętności" (1994) Edwarda Zwicka, himalaisty Heinricha Harrera w "Siedmiu latach w Tybecie" (1997) Jean-Jacques'a Annauda, tytułowego "Joe Blacka" (1998) Martina Bresta czy Achillesa w "Troi" (2004) Wolfganga Petersena, przesadnie podkreślały przesłodzony wizerunek gwiazdora, przekraczając dopuszczalne granice kiczu, i sprawiały, że magazyny takie jak "People" zamieszczały materiały traktujące Pitta jako niewolnika własnego fizys. Adekwatnie spożytkowana uroda może stać się dla aktora kartą przetargową, o czym świadczy kariera Paula Newmana. Dla Pitta szybko okazała się pułapką, z jakiej próbował oswobodzić się wybierając filmy, w których mógł wcielić się w bohaterów o znacznie mroczniejszej, brutalniejszej osobowości.

"Joe Black"

CIAŁO I UMYSŁ



Z perspektywy czasu można uznać, że niektóre z jego bardziej ryzykownych wyborów były pewnego rodzaju kompromisem. Wdzięcznymi próbami siłowania się aktora z własnym wizerunkiem (ale także z oczekiwaniami publiczności posiadającej już pewne wyobrażenie o nim), a jednocześnie chęcią zachowania swoistego status quo. O ile bowiem wymagały one sięgnięcia po nieco mniej subtelne środki wyrazu, o tyle tendencyjność (słabość?) tych ról wciąż tkwiła w eksploatacji fizyczno-cielesnej atrakcyjności Pitta. Bo czymże innym, jak nie standardowo Pittowskim popisem, jest – ciekawa z estetycznego punktu widzenia, ale do znudzenia konwencjonalna na gruncie psychologii bohatera – rola mordercy Early'ego Grace'a z "Kalifornii" (1993, reż. Dominic Sena)? Albo postać fantasmagorycznego lidera masowej destrukcji – absolutnego ekstremum "pittowszczyzny" – Tylera Durdena z "Podziemnego kręgu" (1999, reż. David Fincher)? Durden uderza w bliźniaczo podobne nuty szaleństwa, co wcześniej Early Grace. Tyle że robi to w szołmeńskim stylu Muhammada Alego, z autorskim manifestem na sztandarach i z o wiele większym stężeniem nonszalancji i pierwiastka macho w powietrzu, co zapewniło mu miejsce w gronie kultowych postaci kina. 

"Fight Club" – zobacz zwiastun
W pewnym stopniu nawiązuje do Durdena inny szwarccharakter grany przez Pitta, Jackie Coogan z "Zabić, jak to łatwo powiedzieć". On też ma do wypełnienia misję, ale tym razem nie jest ona podszyta żadną społeczno-polityczno-durdenowską ideologią zniszczenia na masową skalę, tylko prostym równaniem zysków i strat. Coogan to bowiem typowy człowiek od "brudnej roboty". Ubrany w skórzaną kurtkę mafijny cyngiel, którego ulubionym narzędziem pracy jest shotgun i przekonująca osobowość. Coogan doskonale wie, że Ameryka to nie jakaś wymyślona wspólnota, o jakiej grzmi z wszędobylskich telewizorów prezydent Obama, tylko czysty biznes. I Pitt raz jeszcze sprawia, że słowa te nie tylko brzmią w ustach gangstera perfekcyjnie, ale idealnie korespondują z charyzmą samego aktora. Mało kto z nas przecież zaprzeczy, że nie znajduje odrobiny guilty pleasure w obcowaniu z całym tym Pittowskim stereotypem macho. Ale przecież to, że Pitt nie jest aktorskim narcyzem-ekshibicjonistą, wiemy nie od dzisiaj. 

W mniej spektakularnych występach, gdzie ani uroda, ani maczyzm nie są podstawowymi budulcami jego postaci, odtwórca roli Achillesa uruchamia zupełnie inny rodzaj aktorskiej artylerii. Umiejętność przekonującego obrazowania dwoistości natury swoich bohaterów po raz pierwszy zaobserwował u niego Robert Redford, obsadzając go w "Rzece życia" (1992) w roli rozdartego wewnętrznie syna pastora z Montany. Paul MacLean to na pierwszy rzut oka grzeczny, ułożony chłopak o twarzy nieskalanej grzechem, ale to tylko pozory. W "Siedem" (1995, reż. David Fincher) skorupa moralna młodszego z detektywów stopniowo pęka pod naporem zła, z jakim się zmaga. Z kolei w futurystycznych "12 małpach" (1996, reż. Terry Gilliam) obraz szaleństwa bohatera zaproponowany przez Pitta to wynik gry, jaką aktor podjął z samym sobą. Ówczesna publiczność nie widziała jeszcze Pitta w takim wydaniu. Znudzony monotonnością oferowanych scenariuszy, zdeterminowany do rzucenia się na głębsze artystyczne wody, bez wahania przyjął propozycję Gilliama. Zabezpieczeniem był dodatkowo fakt, że nie grał pierwszych skrzypiec, które należały do Bruce'a Willisa. Minimalizowało to ryzyko niepowodzenia. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. Pittowi udało się stworzyć na drugim planie zupełnie nową jakość, czego dowodem jest jego pierwsza oscarowa nominacja (statuetkę otrzymał jednak Kevin Spacey za rolę w "Podejrzanych" Bryana Singera).

"12 małp"

WYJŚCIE Z MROKU


Wraz z nadejściem nowego stulecia kariera Pitta zaczęła zmierzać nie tyle w innym kierunku – bo jego wybory nadal mieściły się w dotychczasowym kanonie gatunkowym, oscylującym na granicy kina sensacyjno-kryminalnego – co ku zmianie tonacji. Aktor postanowił wyjść ze strefy mroku ("Siedem", "12 małp", "Podziemny krąg"). Ponure klimaty filmów z lat dziewięćdziesiątych zastąpiły dzieła koncentrujące się na komediowo-zabawowym podejściu do tematu, w których struktura postaci nie wymagała od Pitta studiowania roli po nocach. Na jakiś czas ambitne kino przestało go interesować, a występy w czysto komercyjnych samograjach stały się normą. Jako Rusty Ryan w trylogii "Ocean's" Stevena Soderbergha ("Ocean's Eleven: Ryzykowna gra", 2001; "Ocean's Twelve: Dogrywka", 2004; "Ocean's 13", 2007), typowym heist movie, w którym grupa zaprzyjaźnionych kumpli planuje i wykonuje skok na kasę w jednym z hoteli w Las Vegas, jest tylko jednym z wielu przewijających się przez ekran znanych aktorów (obok np. George'a Clooneya czy Matta Damona). 

"Ocean's Eleven" – zobacz zwiastun
Pitt osładzał sobie te mało ambitne przedsięwzięcia występami, w których miał szansę sięgnąć po stricte komediowy arsenał środków. Stąd też pamiętne role niemiłosiernie fałszującego irlandzki akcent nadpobudliwego cygana-boksera Mickeya w "Przekręcie" (2000) Guya Ritchiego, niebezpiecznie balansującego na granicy autoparodii, zamieszanego przez przypadek w kryminalną intrygę, tępawego trenera fitnessu Chada Feldheimera w "Tajne przez poufne" (2008) braci Coenów czy przywódcy antynazistowskiego komanda pułkownika Aldo Raine'a w Tarantinowskich "Bękartach wojny" (2009).

PLAN B BRADA PITTA



Aktor zawsze powtarzał, że reżyseria to zajęcie, które go przerasta i nie zamierza realizować się w tym kierunku, i na razie nie zmienił zdania. Czując jednak potrzebę zrobienia dla kina czegoś więcej, w 2001 roku założył firmę producencką Plan B Entertainment. Za główny cel przyjął promowanie projektów, które przy hollywoodzkich standardach nie miałyby szansy na ujrzenie zielonego światła. Od tego czasu firma stanowi także rodzaj prywatnego poletka doświadczalnego, umożliwiającego Pittowi odskocznię od mainstreamu, pozwalającego angażować się w produkcje artystyczne o bardziej osobistym znaczeniu i często głębszym przesłaniu. Tak było przy projektach, w których Pitt grał pierwsze skrzypce: w słabiej znanym, choć docenionym przez krytykę "Zabójstwie Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" (2007, reż. Andrew Dominik), gdzie zagrał tytułową rolę legendarnego słynnego bandyty, w głęboko metafizycznym "Drzewie życia" (2011, reż. Terrence Malick), w dramacie sportowym "Moneyball" (2011, reż. Bennett Miller) czy też w futurystycznym "World War Z" (2013, reż. Marc Forster).

"Moneyball" – zobacz zwiastun
Kiedy natomiast sytuacja nie wymagała od aktora większej partycypacji, bezceremonialnie usuwał się w cień, migając ledwie na ekranie w "Zniewolonym" (2013, reż. Steve McQueen) czy w "Big Short" (2015, reż. Adam McKay), filmach o istotnym przesłaniu historyczno-społecznym (pierwszy uderzał w fałszywy mit Ameryki jako kraju wolnego od rasizmu, drugi w przystępny sposób obnażał mechanizmy, które spowodowały w konsekwencji światowy kryzys finansowy). Można było go jeszcze zobaczyć w głównej roli w "Sprzymierzonych" (2016) Roberta Zemeckisa oraz w netfliksowej "Machinie wojennej" (2017, reż. David Michod). Nie były to jednak próby wykraczające poza pewien ustandaryzowany poziom, ani tym bardziej zdolne potwierdzić talent aktorski Pitta, choć wszyscy są przekonani, że go posiada.

ALBO ODCINANIE KUPONÓW?



Próba doszukania się owego talentu bywa jednak momentami zadaniem karkołomnym. Kiedy spojrzymy racjonalnie, Pitt okaże się najjaskrawszym przykładem typowego produktu amerykańskiego kina rozrywkowego, który wraz z upływem lat zdaje się wykorzystywać macierzyste medium wyłącznie do celów czysto praktycznych (podreperowanie finansów, frajda z przebywania na planie). Nie jest typem wiecznie niezaspokojonego artysty pokroju chociażby Laurence'a Oliviera, szukającego na stare lata nowych ścieżek aktorskiego wyrazu.

"Samotne wilki"
Drepta drogami prostymi, najczęściej powielając przećwiczone w przeszłości schematy ogranych już postaci. Jack Conrad z "Babilonu" (2022) Damiena Chazelle'a to wypisz-wymaluj klon Pitta-aktora A.D.2025: macho-luzak, reprezentant epoki bezlitośnie minionej, gdzie dawną smukłość sylwetki zastępują pierwsze zmarszczki i inne niedoskonałości ciała. Za to w "Bullet Train" (2022, David Leitch) – będącym hybrydą kina akcji spod znaku Jackiego Chana i przestrzennej klaustrofobii "Snowpiercera" (2013, Bong Joon-ho) – Pitt rysuje postać Biedronki, płatnego zabójcy po psychicznym liftingu, komiksową niemal kreską. Paradoksalnie ratuje to rolę przed autoparodią, ale w finalnym rozrachunku nie różnicuje aktorskiego portfolio Amerykanina. Zwrotu akcji nie obserwujemy też w "Samotnych wilkach" (2024, Jon Watts). W tym bezlitośnie odcinającym kupony od Soderberghowskiej trylogii "Ocean’s" kumpelskim projekcie tandemu Pitt-Clooney, ten pierwszy nie musi nawet zdejmować maski zabójcy na zlecenie. To już jednak tylko i wyłącznie rozpisana na dwa głosy zabawa dwóch starszych panów na planie, prosty sposób na zarobek bez ryzyka.

"F1: Film" – zobacz zwiastun
Pitt wypracował sobie opinię aktora perfekcyjnie uosabiającego uwodzicielskie odbicie hollywoodzkiego glamouru kina, jednocześnie szukającego zawodowego rozgrzeszenia na systemowych peryferiach arthouse'owych produkcji. Czy znajdą się jeszcze oryginalni twórcy chętni spojrzeć z odrobiną fantazji na mocno już wyeksploatowany wizerunek gwiazdora? Czy rolą powracającego z emerytury kierowcy wyścigowego Sonny'ego Hayesa, we wchodzącym do kin "F1" Josepha Kosinskiego, jest w stanie cokolwiek zmienić? Czas pokaże, czy będący po sześćdziesiątce Pitt ma jeszcze jakieś zasoby paliwa w baku. Bycie Bradem Pittem ma przecież swoją cenę.

Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.