Artykuł

Do widzenia, na zawsze... - wspomnienie o Januszu Morgensternie

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Do+widzenia%2C+na+zawsze...+-+wspomnienie+o+Januszu+Morgensternie-77566
Dawny warszawski stolik w "Czytelniku", który przeniósł się na Nowy Świat - do "Bliklego" - i gdzie często w porze obiadowej można było spotkać Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Łapickiego oraz twórcę "Jowity" (1967), opustoszał o kolejnego bywalca. Nie ma Gustawa Holoubka, teraz odszedł Janusz Morgenstern. Marniejemy.

Spotykaliśmy się wielokrotnie. W ostatnich latach niemal "etatowo" prowadziłem spotkania z Januszem Morgensternem. W Gdańsku, Gdyni, Warszawie, Tarnowie, Krakowie. I zawsze powracał ten sam obraz reżysera.  Klasyk radosny. Bez cienia zawiści, poczucia wyższości, zawsze z nową anegdotą, nieopuszczającym go nigdy uśmiechem.


1.
Stanowił o kolorycie polskiego życia filmowego. Z żoną, Krystyną Cierniak, pojawiał się prawie na wszystkich premierach, wernisażach, rautach, wręczeniach nagród. Był bywalcem imprez, smakoszem życia towarzyskiego. Pikantne anegdoty Pana Janusza o balangach z udziałem Marka Hłaski, Krzysztofa Komedy, Adama Pawlikowskiego czy Romana Polańskiego były ozdobą setek towarzyskich spotkań.

Należał do generacji, której w zasadzie już nie ma. Był reprezentantem pokolenia, które doskonale pamiętało wojenną traumę. W przypadku Morgensterna była szczególnie dotkliwa. Trzeba było włożyć wielki obywatelski wysiłek w to, żeby najpierw podczas wojny, a następnie stalinizmu, komunizmu, wreszcie w tak zwanej wolnej Polsce, zachować człowieczeństwo, nie zdradzić młodzieńczych ideałów. Morgensternowi to się udało. Do końca pozostał postacią czystą, promienną, nieuwikłaną. Kiedy teraz, w środowe popołudnie, w dzień po śmierci Janusza Morgensterna, myślę o jego zawodowej i ludzkiej postawie, przypomina mi się cytat z "Żaru" Sándora Máraia, idealnie pasujący do osobowości reżysera: "To było dobre pokolenie, cokolwiek osamotniony gatunek ludzi, którzy nie umieli szczęśliwie zmieszać się ze światem, byli dumni, lecz wierzyli w coś: w honor, w męskie cnoty, w milczenie, w samotność i w dane słowo, także w kobiety".

W środowisku nie był Januszem, tylko Kubą. "Kuba" był dla nas punktem odniesienia. Działał trochę w cieniu, a jego dorobek jest skromniejszy od niejednego filmowca, a jednak pozycja Morgensterna nie podlegała żadnej dyskusji.

Od roku 1978, jako dyrektor Studia Filmowego Perspektywa, był jednym z najważniejszych polskich producentów. "Perspektywa" wyprodukowała m.in. filmy Stanisława Barei ("Miś"), Piotra Szulkina ("Wojna światów - następne stulecie", "Femina"), Witolda Leszczyńskiego ("Konopielka", "Siekierezada", "Kolos", "Requiem", "Stary człowiek i pies"), Tadeusza Konwickiego ("Dolina Issy", "Lawa"), Agnieszki Holland ("Europa, Europa"), Janusza Zaorskiego ("Baryton", "Jezioro Bodeńskie") i Andrzeja Wajdy ("Kronika wypadków miłosnych", "Korczak", "Panna Nikt", "Zemsta", "Pierścionek z orłem w koronie").

Janusz Morgenstern uwielbiał telewizję. Wyreżyserował osiem spektakli Teatru Telewizji – w tym tak głośne przedstawienia, jak "Cała prawda" (1963) Philipa Makie’a ze Zbigniewem Cybulskim i Teresą Szmigielówną, "Herbatka u Stalina" Ronalda Harwooda (1999) z kreacjami Janusza Gajosa, Gustawa Holoubka i Joanny Szczepkowskiej, oraz znakomitą, kryminalną "Kobrę" – "Znowu łut szczęścia" (1962) Lecha Pijanowskiego z Wiesławem Michnikowskim i Lucyną Winnicką.

Chyba nikt nie nakręcił w Polsce równie udanych seriali. "Stawka większa niż życie" (1965-68, którą reżyserował wspólnie z Andrzejem Konicem), "Kolumbowie" (1970) czy "Polskie drogi" (1977) są telewizyjnymi evergreenami, podobnie jak najpopularniejsze filmy Morgensterna: "Do widzenia, do jutra…" (1960), "Jowita", "Godzina "W"" (1979), "Żółty szalik" (2000) czy "Trzeba zabić tę miłość" (1972). Ale reżyser miał na koncie również inne, wartościowe tytuły: krótkometrażowy film "Ambulans" z 1961 roku, "Życie raz jeszcze" (1964), "Potem nastąpi cisza" (1966), "Mniejsze niebo" (1980).

2.
Przed fabularnym debiutem – "Do widzenia, do jutra…", był reżyserem wielkich scen. Współpracował z Wajdą, Kawalerowiczem, Jakubowską. To właśnie on wymyślił scenę uznawaną za najważniejszą w historii polskiego kina – kiedy Maciek Chełmicki grany przez Zbyszka Cybulskiego zapala kieliszki ze spirytusem płonącym jak znicze za tych, którzy zginęli.

 
Cybulski / Jędrusik / Tuszyńska

Był odkrywcą kilku pokoleń aktorów. Pozyskał dla filmu Jędrusik, Tuszyńską, Jankowską-Cieślak, Jerzego Trelę. Wiele zawdzięczają mu Olbrychski, Krzyżewska, Gajos, Wiśniewska czy Kaczor. To on wymyślił Stanisława Mikulskiego do roli Klossa oraz Emila Karewicza jako Brunnera. W 1956 roku, przechodząc ulicą, zobaczył interesującego trzynastolatka kopiącego piłkę. Zaprosił go na plan "Kanału" Wajdy. Tym chłopcem był Jan Englert.

Przede wszystkim był jednak odkrywcą talentu Zbyszka Cybulskiego. "Cybulski od razu wpadł mi w oko – opowiadał Janusz Morgenstern. – We wczesnych latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, poznałem go na obozie studentów szkół artystycznych w Jadwisinie, na którym największą gwiazdą był wprawdzie charyzmatyczny Jerzy Grotowski, ale Cybulski niewiele mu ustępował. Miał silną osobowość przywódczą, rozkochiwał w sobie ludzi. A jednak musiałem mocno przekonywać Andrzeja Wajdę, żeby właśnie jego zaprosił na zdjęcia próbne do "Popiołu i diamentu". W końcu przekonałem Andrzeja. Czas pokazał, że miałem rację. Zresztą, kiedy po raz pierwszy Zbyszek powiedział tekst Maćka Chełmickiego, było wiadomo, że znaleźliśmy kandydata idealnego".

 
Jankowska-Cieślak / Wilhelmi

Kiedy Morgenstern obsadził Romana Wilhelmiego w roli Artura w "Mniejszym niebie", aktor był kojarzony przede wszystkim z postaciami cynicznych cwaniaczków, na przykład z brawurowym Nikodemem Dyzmą z serialu Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego. Dopiero za kilka lat zagra w "Wojnie światów" Szulkina, "Odwecie" Zygadły, a także w "Alternatywach 4" Barei. Tymczasem Morgenstern zaproponował wówczas Wilhelmiemu kompletnie inny materiał. Aktor zagrał mrocznego intelektualistę, cenionego pracownika naukowego, który z dnia na dzień, postanawia zostawić pracę, żonę i dzieci – i zamieszkać na dworcu.

"Kiedy Romek przeczytał scenariusz, był akurat na urlopie, zakopany po uszy w śniegu, gdzieś w malutkiej górskiej miejscowości – wspominał Morgenstern. – Nie miał oczywiście telefonu, ale nie wytrzymał: w środku nocy, brnąc w śniegu po pas, dotarł do miejsca, w którym był czynny aparat i zaczął krzyczeć przez telefon, że go uszczęśliwiłem. Że długo czekał na taką szansę".

Styl filmów Morgensterna był oszczędny. Pozbawiony formalnej ornamentyki, estetycznych naddatków. Najważniejsza była idea, gatunek, przesłanie. Przypominał w tym nieco swojego przyjaciela, Romana Polańskiego. Tadeusz Sobolewski napisał trafnie, że Morgenstern był najbardziej amerykańskim spośród polskich reżyserów. Znakomicie odnalazłby się w Hollywood. Zresztą oglądana po latach "Jowita" przypomina filmy Billy’ego Wildera, "Trzeba zabić tę miłość" mógłby wyreżyserować John Cassavetes, a "Żółty szalik" to świetne  kino telewizyjne, w stylu amerykańskiej HBO.

 

W sensie egzystencjalnym, Morgensternowi bliskie było przesłanie francuskiego filozofa i myśliciela, Jacques'a Maritaina, twierdzącego, że "człowiek został obdarzony godnością i nikt nie może mu jej odebrać". W twórczości Morgensterna jednostka była zawsze ważniejsza od politycznej czy społecznej  zbiorowości. "Żaden naród, ani organizacja polityczna, nie może podporządkować sobie pojedynczych ludzi" – powtarzał Morgenstern za Maritainem.

Ta postawa miała z pewnością zakorzenienie w bolesnej biografii reżysera. W kinie Morgensterna świętością jest Dom. Pisany zawsze wielką literą. Dom jest schronieniem, nawet jeżeli bezpieczeństwo miałoby trwać chwilę. W podwyższeniu rangi domu jako miejsca uświęconego Morgenstern egzorcyzmował własne doświadczenia.

3.
Urodził się w 1922 roku. Był synem Dawida Morgensterna i Estery, z domu Druks. Morgensternowie mieszkali w Mikulińcach niedaleko Tarnopola. Do końca życia reżyser mówił z pięknym, delikatnym wschodnim zaśpiewem.

Chodził do gimnazjum w Przeworsku, gdzie zdał maturę. Wybuch wojny zastał Janusza na Podolu. Szybko został sierotą. Jego rodzice byli ofiarami Holokaustu. Jako dziecko przebywał w getcie, po dramatycznej ucieczce tułał się od domu do domu. Kazimierz Kutz pisał w "Alfabecie filmowym": "Gdzieś tam na wschodnich rubieżach, ze Stanisławem Lecem z getta wyszli po chleb na aryjską stronę i dzięki temu uratowali się".

 
"Do widzenia, do jutra"

Przez kilka lat pracował w kolumnie tłukącej kamienie, z wojska został zwolniony dopiero pod koniec laty czterdziestych ubiegłego wieku. Morgenstern nie lubił o tym opowiadać. "Moją odpowiedzią na lęki dzieciństwa jest pogodne kino" – mówił z przekąsem.
Nie ukrywał żydowskiego pochodzenia, ale jako artysta uciekał od dosłowności skojarzeń. Mówił: "Zachwyca mnie "Pianista" Polańskiego, ale sam nie potrafiłbym nakręcić takiego filmu. Holokaust i getto są wydarzeniami, które jako filmowiec wyparłem z pamięci. Kręcąc filmy o tematyce wojennej, nie bazuję na własnych wspomnieniach, ograniczam się do wyobraźni, czerpię z materiałów źródłowych. Nie przepadam za dosłownością w kinie".
A jednak jeden raz nakręcił film jawnie autobiograficzny. To w zasadzie kompletnie nieznane arcydzieło Morgensterna. Krótki, czarno-biały film z 1961 roku, zatytułowany "Ambulans" nakręcony według scenariusza Tadeusza Łomnickiego (!).

W impresyjnej, silnie wykreowanej fabule Morgenstern zawarł własne, traumatyczne doświadczenia. Najpierw słyszymy głos Hitlera wrzeszczącego o konieczności zagłady rasy żydowskiej. Dźwięki przemówienia z Reichstagu zmieniają się w takt marsza "Heili-Heilo". W kadrze pojawia się tytułowy ambulans. Czeka nań grupka żydowskich dzieci. To będzie ostatnia podróż. Stoi z nimi opiekun, postać przypominająca profil doktora Janusza Korczaka. W ostatnich chwilach życia chce towarzyszyć dzieciakom, dodać im otuchy. Po betonowym podwórzu wesoło skacze wróbelek. Określenie vogelfrei – "wolny jak ptak", nabiera w tym kontekście ironicznego zabarwienia.

Krótkometrażowy film Morgensterna z muzyką Krzysztofa Komedy i ze zdjęciami Jerzego Lipmana był wydarzeniem. Otrzymał między innymi Grand Prix na festiwalu w San Francisco. Ale reżyser niechętnie wspominał ten tytuł. Mówił: "Zrobiłem to dla Tadeusza Łomnickiego i dla siebie. Zawarłem własne wspomnienia. To było bolesne. Zrobiłem to raz i wystarczy. Nie będzie dalszego ciągu".

4.
Do kina, jak mówił, trafił przez przypadek. Chciał zostać leśnikiem. Jednak pewnego dnia spotkał znajomego sprzed lat, Kurta Webera (późniejszego  autora zdjęć do m.in. "Bazy ludzi umarłych" Petelskiego i "Zaduszek" Konwickiego) i wszystko się zmieniło.
O "Filmówce", Szkole Filmowej w Łodzi, Morgenstern wspomina: "Po okupacji nie wyobrażałem sobie życia w zamkniętej przestrzeni. Tęskniłem za wolnością i naturą. Wiedziałem, że nie nadaję się do siedzenia przy biurku. Chciałem być absolutnie samodzielny i niezależny. Dlatego, po zwolnieniu się z wojska, wybrałem studia rolnicze. Podczas egzaminu wstępnego we Wrocławiu spotkałem Kurta Webera, który właśnie nie dostał się na Wydział Wychowania Fizycznego. Po roku przypadkowo spotkałem go ponownie. Powiedział, że studiuje w łódzkiej Szkole Filmowej. Oglądanie filmów było dla mnie wielkim przeżyciem. Nie wiedziałem, na czym to polega, ale zawsze wychodziłem z kina zauroczony. Miałem poczucie, że obcuję z wielką tajemnicą".


"Jowita"

Zanim został gwiazdą reżyserii, stał się atrakcją towarzyską. W Szkole Filmowej w Łodzi uchodził za największego playboya. Kazimierz Kutz wspominał: "Przystojny i pies na kobiety. Kosił co tydzień inną: tego samego dnia i o tej samej godzinie. To była środa – 18.00! Według tych blondynek stroiliśmy zegarki. Wszyscy mu zazdrościli. Miał niespotykaną łatwość w podrywaniu: z każdą nowo poznaną po minucie był jak po dziecku".

W Szkole Filmowej zaprzyjaźnił się ze Stanisławem Bareją: "W skład naszej paczki wchodziło sześcioro przyszłych filmowców: Kutz, Lorentowicz, Wejchert, Łomnicki, Bareja i ja. Wprawdzie pokój dzieliłem z Kaziem Kutzem, ale być może rzeczywiście do Stasia było mi najbliżej. To był człowiek w zasadzie bezkonfliktowy. Miał wdzięk, poza tym emanowało od niego poczucie humoru. Staszek Bareja zawsze nas rozśmieszał. Kiedy jako sierota nie bardzo miałem co ze sobą zrobić – w czasie wakacji czy świąt Bożego Narodzenia – Stasiu zabierał mnie do swojego równie jak on ciepłego domu w Jeleniej Górze".


"Jowita"

Zawodowo Morgensternowi nie wiodło się jednak dobrze. Kolejne projekty utrącała cenzura. Szczególnie żałował, że nie udało mu się nakręcić nowelowego filmu o powstaniu warszawskim, a także adaptacji opowiadania Jana Józefa Szczepańskiego "Buty".
W końcu debiutował dopiero w 1960 roku. Kiedy Morgenstern kręcił "Do widzenia, do jutra…" miał 38 lat, a jednak w historii polskiego kina trudno byłoby znaleźć tytuł bardziej młodzieńczy.

Ranga "Do widzenia…" rosła z latami: "Na początku recenzje były letnie. Mój film unikał gromkich haseł, nie był w centrum ówczesnego konfliktu ideologicznego. Promował inne spojrzenie, otwierał się na współczesność, dopiero po nim pojawiali się "Niewinni czarodzieje" Wajdy, a wkrótce potem pierwsze filmu Polańskiego i Skolimowskiego" – opowiadał reżyser w wywiadzie udzielonym Markowi Hendrykowskiemu, zamieszczonym w tomie "Debiuty polskiego kina".

Dzisiaj, zwłaszcza w kontekście innych polskich produkcji z tamtego okresu, trudno nie docenić dezynwoltury reżysera: "(Poza Cybulskim) w obsadzie nie było właściwie ani jednego zawodowca. Jako debiutant poczynałem sobie bardzo śmiało" – mówił Hendrykowskiemu.

Morgenstern wierzył, że w polskim kinie mogą zachwycać również twarze ludzi inteligentnych, oczytanych, myślących. Był wówczas podobny do bohaterów filmu. Mieszkał w maleńkiej, wynajmowanej kawalerce, jeździł w trasy z gdańskim "Bim-Bomem" i warszawskim "STS-em", wieczorami biesiadował w "SPATIF-ie" i w "Kameralnej". Był kolorowym birbantem siermiężnych czasów. Dodawał im splendoru.

Nurtowi rozliczeniowemu, wojennemu, przeciwstawił radość życia, sukienki w grochy i mecz tenisowy, który wygrywał Roman Polański. Ten wiecznie młody film jest bowiem utrwaloną pocztówką nieprzemijającej młodości. Pokazuje lęki ludzi naiwnych i zakochanych, nastoletnie nadzieje, ambicje i frustracje. Teresa Tuszyńska jako Marguerite jest w "Do widzenia, do jutra…" tak śliczna jak najpiękniejsze wyobrażenie o rozbudzonej i rozkochanej kobiecości. A Cybulski? To Mały Książę, który wreszcie odnalazł swoją różę. Na krótko, na chwilę. Zarazem na zawsze. Takie róże nie więdną przecież nigdy.

5.
Sam najwyżej cenił jednak "Trzeba zabić tę miłość" z 1972 roku. Historia dwojga młodych ludzi – granych przez Jadwigę Jankowską-Cieślak i Andrzeja Malca – wkraczających w dorosłe życie, i przeżywających pierwszą, burzliwą miłość, była w twórczości Morgensterna ewenementem. W skomplikowanej strukturze formalnej, mistrzowskie zdjęcia były autorstwa Zygmunta Samosiuka, znalazły się odwołania do estetycznych poszukiwań Antonioniego z okresu "Zabriskie Point", natomiast psychologicznie, film antycypował kino moralnego niepokoju. Morgenstern pokazał młodych ludzi coraz bardziej duszących się w "małej stabilizacji", rozdartych pomiędzy marzeniem o stabilizacji a krzykiem rozpaczy wobec politycznego ubezwłasnowolnienia.

Aleksander Jackiewicz we wnikliwej analizie "Trzeba zabić tę miłość" zamieszczonej w "Ekranie", pisał: "Magda (Jankowska-Cieślak) była mieszaniną człowieka i projektu na człowieka. Nie potrafiła się jeszcze pozbierać. Naturalność gry Jankowskiej polegała na "mozaikowości" bliskiej autentycznym zachowaniom współczesnego człowieka, w których niejako wszystko jest na raz".

 
"Trzeba zabić tę miłość"

Konrad Eberhardt w tomie "O polskich filmach" (Warszawa, 1982), dodawał: ""Trzeba zabić tę miłość" wydaje mi się filmem daleko bardziej niesfornym, młodzieńczym, a zarazem bardziej atakującym wyobraźnię widza niż niejeden utwór rozsądnego debiutanta".
Zdecydowanie niedocenionym tytułem w filmografii reżysera jest natomiast "Mniejsze niebo" z 1980 roku. Morgenstern zaadaptował popularną powieść Johna Waina i przeniósł ją w polskie realia. Ta historia, ascetycznie sfotografowana przez Ryszarda Lenczewskiego, niemal w całości rozgrywa się na płycie dworca kolejowego. Bohater grany przez Romana Wilhelmiego postanawia, że wyłączy się z walki bytowej, ze starań o szczęście. "Ja wysiadam" – mówi. I opuszcza wszystko, co było mu drogie. Dlaczego tak robi? Oto jedna z zagadek egzystencji.

Film Morgensterna ewidentnie nie trafił w swój czas. We wrześniu 1981 roku, kiedy miał premierę, Polska żyła zupełnie innymi sprawami. Również kino było polityką. Wierzę jednak, że przyjdzie jeszcze czas na ponowne odkrycie tego wybitnego tytułu.

Po nakręceniu "Mniejszego nieba" Morgenstern miał dłuższą zawodową przerwę, skupił się na bywaniu i produkowaniu filmów, chociaż, w 1986 roku, o czym zapomnieli wszyscy biografowie reżysera, wspólnie z Jerzym Domaradzkim wyreżyserował amerykańsko-polski film młodzieżowy pod tytułem "Biały smok" z udziałem m.in. Christophera Lloyda, znanego z "Powrotu do przyszłości" Roberta Zemeckisa, oraz Dee Wallace Stone ("E.T." Spielberga). Na dobre powrócił do reżyserii dopiero w 2000 roku. W cyklu "Święta polskie" nakręcił znakomity "Żółty szalik" według scenariusza Jerzego Pilcha z kreacją Janusza Gajosa, a w 2009 roku film "Mniejsze zło" według powieści "Cały czas" Janusza Andermana.

***

Przypadek sprawił, że w tym roku widywałem się z Panem Januszem Morgensternem szczególnie często. W warszawskim kinie "Kultura" miałem przyjemność prowadzić pokazy jego kluczowych filmów po cyfrowej rekonstrukcji – "Trzeba zabić tę miłość", "Do widzenia, do jutra...", a kilka miesięcy temu "Jowitę". Każda premiera to był nasz wspólny rytuał ustaleń, telefonów, spotkań, omówień. Morgenstern był zawsze bardzo stremowany. Nawet mnie dziwiło, po tylu filmach, nagrodach, komplementach, wciąż czuje niepokój przed publicznymi wystąpieniami. Kilka miesięcy temu, zapowiadając "Jowitę", powiedziałem: "Powitajmy na scenie największego z najskromniejszych polskich reżyserów". Zawstydzony twórca "Kolumbów", szepnął mi potem: "Panie Łukaszu, tak nie wolno, na sali byli przecież moi koledzy". Zawsze lekko zawstydzony, uśmiechnięty, skory do żartów. Innego Janusza Morgensterna nie pamiętamy. Opowieść o Januszu Morgensternie jest zatem historią z happy endem. "Do widzenia, do jutra" nie oznacza "na zawsze". Kino zostaje.

*
Jeżeli nie podaję inaczej, wszystkie cytaty z wypowiedzi Janusza Morgensterna pochodzą z moich rozmów i wywiadów z reżyserem.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones