50-lecie festiwalu, 25 lat nowego wieku i fala debiutów. Gdyńska impreza ma w tym roku łączyć celebrację tradycji ze spojrzeniem w przyszłość. Ale przecież od dawna towarzyszy jej również pytanie, czy rodzime kino odbija wiarygodnie teraźniejszość. Przykład polskiej transformacji pokazuje, że czasem nie doceniamy filmowców. Świat się zmienia, wiadomo. Na stronie jubileuszowego festiwalu w Gdyni obok zakładki z programem pojawia się nowa – "Trigger Warnings filmów konkursowych". Tam lista tematów, które mogą wywołać dyskomfort psychiczny widzów. Między innymi: alkoholizm, antysemityzm, choroba nowotworowa, depresja, dyskryminacja, gwałt, nagość, niewolnictwo, przemoc domowa, samobójstwo. Wśród haseł: poród. Czyli jak w "
Domu złym"
Wojciecha Smarzowskiego: w oceanie zła, do którego spływają rzeki alkoholu, ostatnią nadzieją staje się nowe życie.
"Dom zły" (2009), reż. Wojciech Smarzowski
Niby te ostrzeżenia to drobiazg: kilka kilobajtów na serwerze więcej. Ale z takich drobiazgów wykluwa się atmosfera festiwalu. Przecież kiedy
Thierry Frémaux ogłaszał w Cannes utworzenie telefonu zaufania dla ofiar przemocy seksualnej, nikt naprawdę nie zastanawiał się, czy kiedykolwiek on zadzwoni. Liczył się sygnał wysłany do uczestników.
Gdyńska impreza chce być nowoczesna. Zwraca uwagę na równowagę płci i pokoleń w gremiach jurorskich. W programie industry odbędzie się panel psychologiczny o work/life balance. W pierwszym numerze gazety festiwalowej widzka marzy, aby na gali otwarcia setnej edycji imprezy goście dostawali się do Teatru Muzycznego za pomocą kapsuł antygrawitacyjnych z ekonapędem. A póki co w konkursie swoje filmy zaprezentuje aż sześciu debiutantów.
Festiwal w Gdyni zawsze oddawał atmosferę Polski, w której się odbywał. Tu w erze komunizmu dziennikarze wręczali
Andrzejowi Wajdzie na schodach teatru cegłę owiniętą wstążką, gdy jury przemilczało jego "
Człowieka z marmuru".
Kazimierz Kutz wyzywał na forum partyjnych aparatczyków.
Juliusz Machulski łapał duch nowych czasów, mówiąc ze sceny: "Jeżeli sami się nie nagrodzimy, to nikt nas nie nagrodzi".
Ja zaś z ponad 20 lat festiwalu, których byłem świadkiem lub uczestnikiem, najsilniej pamiętam to samo, powtarzające się pytanie. Dziś brzmi ono nieporównanie ciszej, ale wciąż można je usłyszeć w okolicach dawnego gdyńskiego Teatru Muzycznego: "Czy kino odbija posttransformacyjną rzeczywistość?".
W historii festiwalu to zdanie bywało formułowane z żalem, innym razem z zarzutem, często z nadzieją, a czasem ze złośliwą ironią. Ale z daleka widok bywa piękniejszy. Może z perspektywy czasu artyści wcale nie wywiesili białej flagi wobec rzeczywistości? I może jednak kawałek prawdy o nas zostanie na tym nieużywanym już celuloidzie?
Utracony rząd dusz Dzisiaj czuje się na ekranach powrót do lat 90. i próbę zrozumienia ich na nowo. W wielu etiudach – m.in. w półgodzinnych "
My Secret Cyberlove"
Bartosza Stankiewicza z łódzkiej szkoły i "
Polish Dream"
Małgorzaty Suwały ze studia Munka – autorzy szukają klucza do nich przez estetykę ówczesnych programów telewizyjnych, rozstawionych na ulicach "szczęk" z zachodnimi lśniącymi ubraniami i kolorowych dyskotek. Ale polonezy pod dyskotekami szybko zastępują stare bmw, a w srebrnej kuli odbijają się przemoc, wódka i znieczulica. Kino płynie z socjologicznym trendem, który każe przewartościować tamtą dekadę bez okularów
Leszka Balcerowicza na oczach.
Ponad 35 lat temu kino wchodziło w tę prowizorkę lat 90. z pozycji zaniepokojonego inteligenta. Już w 1990 roku
Feliks Falk pokazał "
Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce". Socjolog wraca tu ze stypendium na Zachodzie do kraju i postanawia dostosować się do reguł dzikiego kapitalizmu. Zakłada m.in. budkę z frytkami albo punkt ksero. Rozbija się jednak o prawną prowizorkę raczkującego państwa.
"Komornik" (2005), reż. Feliks Falk
Reżyser, który wcześniej znalazł bohatera na miarę swoich czasów w "
Wodzireju", później zaś uchwycił twarz innej epoki w "
Komorniku", akurat tutaj nie trafił z diagnozą. Cóż, cena łapania rzeczywistości na bieżąco. Dzisiaj już wiemy, że jego bohater stałby się przecież beneficjentem, może nawet współautorem procesu transformacji.
A jednak "
Kapitał…" świetnie odbijał ówczesne lęki inteligentów, że tracą rząd dusz. Społeczeństwo miało się rozpaść na bogatych jarmarcznych handlarzy i wysadzonych z siodła inteligentów, którzy w chwili słabości krzyczą do żony: "Chcecie żyć w nędzy? Dobrze, jutro idę na Uniwersytet. Tylko proszę mi tego potem nie wypominać!".
Tak również patrzyli na rzeczywistość inni artyści. Po przenosinach w 1987 roku z Gdańska, w czasie trzech pierwszych edycji festiwalu w Gdyni, gdy jeszcze często twórcy oglądali się za siebie i zapisywali na taśmie agonię reżimu, lata 90. na ekranie witali głównie inteligenci: obok Falkowskiego socjologa, Adaś Miauczyński w wydaniu
Cezarego Pazury z "
Porno"
Marka Koterskiego, Bogna z "
Feminy"
Piotra Szulkina, aktorka Ewa z "
Historii niemoralnej"
Barbary Sass, reżyserka dokumentalna Ewa z "
Zakładu".
Swoją drogą, liczba kobiecych bohaterek nie mówi tu prawdy o feminizmie tego okresu. Raczej liczba gołych bab, którymi wytapetowany był ów tytułowy zakład karny. Podobnie ściany wiejskiego hotelu oraz ozdobione plakatami "Top Girls" i "
Barbarelli" mieszkanie bohatera bardzo ciekawej "
Śmierci dziecioroba"
Wojciecha Nowaka. To dość wyjątkowa na tle artystycznego krajobrazu początku dekady diagnoza mentalności i sytuacji społecznej zawieszonej pomiędzy systemami prowincji.
Szok wolności Paradoks, że wraz z upadkiem przewodniej roli partii w państwie, "przewodnią rolę" w masowej wyobraźni straciła inteligencja. Spod kin zniknęły koniki,
Andrzej Wajda zazdrościł
Władysławowi Pasikowskiemu, że "wie o nowej widowni coś, czego on nie wiedział". Zresztą po pierwszym oburzeniu na scenę z "
Psów", kiedy pijani SB-cy, niosąc pijanego kolegę śpiewają "Balladę o Janku Wiśniewskim", mistrz naprawdę nie obrażał się na tę nową Polskę. Nieustannie chciał się czegoś o niej dowiedzieć. Chyba także po to założył Szkołę: "Jestem szczęśliwy. Nie przypuszczałem, że dożyję wolności" – mówił mi w rozmowie. "Ale o tym, że jest ona trudna, wiedziałem lepiej niż ktokolwiek inny. Walczyłem o nią dla swoich filmów, dla siebie, dla młodszych kolegów jako szef zespołu filmowego, dla Stowarzyszenia Filmowców jako jego prezes. I nie byłem rozgoryczony po 1989 roku".
"Psy" (1992), reż. Władysław Pasikowski
Krytycy na bieżąco opisywali nurty wyłaniające się na ekranie najpierw w pierwszej dekadzie wolności, potem w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku. Dzisiaj wracają do nich historycy kina. Artykuł prasowy nie odda sprawiedliwości tym czasom i artystom. Niektórzy laureaci nagród w przemówieniach powtarzają formułkę: "Nie będę dziękować, żeby nikogo nie pominąć". Pozwolę sobie na nią. Teraz więc tylko kilka obrazów, jakie wracają mi do głowy.
Niekiedy nasze kino wznosiło się do wirtuozerii, z jaką obserwował zmiany
Krzysztof Krauze – w "
Długu", który realnie wpłynął na życie pierwowzorów głównych bohaterów, następnie w "
Placu Zbawiciela". Każda kinematografia i każde społeczeństwo potrzebują twórcy, który tak łączyłby ostrość spojrzenia i wrażliwość. Brak stabilizacji finansowej, kruchość klasy średniej, tradycyjny model rodziny, język, jakim się ze sobą komunikują najbliżsi, emocje, zaburzenia psychiczne. Wszystkie to było w oczach jego głównej bohaterki, wspaniale zagranej przez
Jowitę Budnik.
Dzisiaj często filmy artystów, którzy niegdyś wydawali się osobni, stają się świadectwami epoki. Na Polskę pełną brutalnej siły oczami najsłabszych patrzyła
Dorota Kędzierzawska – czy były to dzieciaki z "
Wron" czy starsza kobieta z "
Pora umierać". We własny sposób realia przetwarzał
Jan Jakub Kolski. Przez kolejne dekady wolności prowadził swoich intelektualistów
Krzysztof Zanussi.
"Plac Zbawiciela" (2006), reż. Krzysztof Krauze, Joanna Kos-Krauze
Obok inna Polska odbijała się w "
Egoistach"
Mariusza Trelińskiego, inna u
Piotra Szulkina. Nieustannie przecież wracała do tych realiów
Agnieszka Holland, także np. w pionierskim serialu telewizyjnym "
Ekipa". A przecież w zeszłym roku artystka triumfowała z "
Zieloną granicą".
Niebagatelne znaczenie miały też popularne filmy, które dzisiaj ku radości jednych, a rozpaczy innych określa się jak kultowe. "
Młode wilki”, "
Poranek kojota”, "
Chłopaki nie płaczą". Pomiędzy tymi dwoma światami mosty zaś budował Juliusz Machulski z jego „
Kilerami”, a potem "
Pieniądze to nie wszystko". Na skraju odradzającej się branży zawsze działali twórcy osobni, jak
Andrzej Żuławski czy
Grzegorz Królikiewicz.
I można tak wymieniać te Polski kolejnych artystów. A niemal wszystkie spotykały się na osiedlu Adasia Miauczyńskiego. Może nawet tym samym, w którym
Krzysztof Kieślowski kręcił "Dekalog".
Zmiana warty Nie dorobiliśmy się
Kena Loacha, który przez dekady pełniłby funkcję wiernego i czułego kronikarza historii społecznej. Ale polskie kino po przełomie, ze wspomnieniem nurtu moralnego niepokoju i zespołu X
Andrzeja Wajdy, szukało własnego sposobu na uchwycenie zmieniającego się świata. Z pewnością zrzuciło inteligenckie szaty. Przestało też "pochylać się" nad – jak mówił pewien wybitny polski krytyk zmęczony "czarnuchą" na ekranie – "bezrobotnym pijącym herbatę w kuchni".
Symboliczna data. 2004 rok, Polska przystępuje do Unii Europejskiej. Na ekranie jednak do wspólnoty dołączają już nie tylko inteligenci. Przeglądam programy gdyńskich festiwali z tego czasu. Przebojem jednej z edycji stał się nasz portret własny – "
Wesele"
Wojciecha Smarzowskiego. Często reżyserzy portretowali młodych ludzi, zwykle chłopaków, oszukanych przez system, pozbawionych jakichkolwiek perspektyw, o kapitale na start nie wspominając. Taki był bohater niedocenionego wówczas "
Z odzysku"
Sławomira Fabickiego, zabójcy z "
Rozdroża Cafe"
Leszka Wosiewicza, gwałciciel z "
Przebacz"
Marka Stacharskiego.
"Wesele" (2004), reż. Wojciech Smarzowski
W podobnej biedzie żyli bohaterowie "
Pręgów"
Magdaleny Piekorz albo "
Zmruż oczy" i "
Sztuczek". Andrzej Jakimowski uczył ich jednak marzyć. Podobnie jak
Piotr Trzaskalski swoich "odszczepieńców" z "
Ediego" i "
Mistrza". Na Śląsk wciąż wracał
Maciej Pieprzyca, a do Legnicy
Waldemar Krzystek. Pokoleniową "
Odę do radości" nakręcili
Jan Komasa,
Anna Kazejak i
Maciej Migas.
W kapitalistycznych warunkach trudno stworzyć takie studio, jak wajdowski X. Nawet przy finansowaniu z PISF (od 2005 roku, oczywiście) producenci muszą zebrać spory procent budżetu z innych źródeł. Inne źródła rzadko przekonuje "pitching": "Nastoletni chłopiec w niewielkim górniczym miasteczku zaprzyjaźnia się z pustułką".
Jednak były momenty, gdy twórcy kolejnych pokoleń w fascynujący sposób konfrontowali się z polską tradycją filmową i rzeczywistością.
Kieślowskim pachnie "
Body/Ciało"
Małgorzaty Szumowskiej, ale przecież większość jej propozycji niesie ostry obraz post transformacyjnych realiów: "
Twarz", "
Kobieta z…". Nawiązania do "
Krótkiego filmu o zabijaniu" kryją się w "
Placu zabaw" urodzonego już w latach 80.
Bartosza M. Kowalskiego. Szkoła dokumentu
Marcela Łozińskiego patronowała
Bartoszowi Konopce, gdy kręcił bardzo fabularyzowane dokumenty: nominowanego do Oscara "
Królika po berlińsku" (o niemieckim murze, ale również naszej historii) czy późniejszą "
Sztukę znikania", gdzie PRL-owi przyglądał się Haitiańczyk zaproszony do kraju przez
Jerzego Grotowskiego.
Nowa kwerenda Jednak lata 90. z ekranów nie zniknęły. Odwrotnie, wróciły jeszcze mocniej i wciąż powracają. Tyle, że już nie łapane na bieżąco, lecz głęboko analizowane. Po drodze sama inteligencja, a przynajmniej jej część, zaczęła mówić głosem Marcina Króla: "byliśmy głupi", że z trzech haseł "wolność, równość, braterstwo" wygumkowała dwa ostatnie. Kolejne pokolenie socjologów bada realne koszty planu
Balcerowicza – cierpienia całych grup ludzi. Rozrachunku tych błędów dokonują też filmowcy.
Wspaniałą wiwisekcją lat 90. stało się "
Jesteś bogiem". Znów: bywa, że twórcom udaje się sportretować mitycznego "bohatera swoich czasów". Tutaj stał się nim
Magik. Hip-hop-owiec z osiedla, który całym sobą rzucał wyzwanie rzeczywistości. Dopóki nie zabrakło mu sił.
"Jesteś Bogiem" (2012), reż. Leszek Dawid
Blokowiska znów przekraczają nasze podziały. Na jednym z nich, w małym mieście, mapę emocji i zarazem przemocy czasów przełomu odtwarzał
Tomasz Wasilewski w "
Zjednoczonych stanach miłości". Na ursynowskim żyli Beksińscy sportretowani przez
Jana P. Matuszyńskiego w "
Ostatniej rodzinie". Na nowohuckim młode fryzjerki z "
Fal"
Grzegorza Zaricznego. Wprawdzie wchodzą one w życie po 2000 roku, ale cały ten świat jest poklejony plastrami po ranach transformacji. Do dawnej dekady wraca
Jakub Piątek w "
Prime Time" i
Michał Gazda w "
Napadzie". Poważną socjologiczną analizę jej konsekwencji proponują w "
Hubie"
Anka i
Wilhelm Sasnalowie.
To wszystko to zaledwie część filmów o polskim przełomie. Lata 90. doczekały się znacznie prawdziwszego i uważniejszego opisu, niż nam się często wydaje. Teraz zaś twórcy, mądrzejsi o dzisiejszą wiedzę, dokonują w sztuce ich reinterpretacji.
W kolejnych filmach pojawiają się nowe spojrzenia na nasze losy po 1989 roku. Tyle tylko że jak uczył
Wajda, a z nim wielu innych artystów z
Agnieszką Holland na czele: wolność ma swoją cenę. Nie istnieje już dzisiaj jedna rzeczywistość, która wymaga opisu. Razem ze społeczeństwem atomizuje się kino. Staje się mozaiką losów bohaterów, artystów, naszych własnych. Coraz bardziej fascynującą.
A jaki może być koniec tego tekstu? Proponuję dwa.
Pierwszy koniec – pesymistyczny Produkcja, dość znamienna, chociaż dwuminutowa. W czarno-białej animacji dawnego studenta z Łodzi
Michała Poniedzielskiego "
Film, że mucha nie siada" tytułowy owad leci po kuchni z muzyką
Szostakowicza w tle. Jest jej wspaniale. Póki nie zniży się za mocno nad palnikiem. Z osmolonymi skrzydłami dogorywa. Żali się: "To se, kurwa, polatałam. Jak zwykle, kurwa.. Człowiek chce se polatać, normalnie, nie wiem, żeby coś tu, fajnie było. No, nie da się. Po prostu zawsze coś, zawsze coś. Zawsze, kurwa, coś. Zawsze”".
Dzisiaj wielu z nas czuje się tą muchą. Ale to chyba tak jak z kinem: może z daleka widok będzie piękniejszy.
Stąd drugi koniec – mimo wszystko z nadzieją Rzadko już pamiętamy o filmie, który w moim odczuciu jest wspaniałą opowieścią o nas. To "
Duże zwierzę" na podstawie scenariusza
Krzysztofa Kieślowskiego w reżyserii
Jerzego Stuhra.
Facet w niewielkiej miejscowości postawia oswoić wielbłąda. Zwykły mężczyzna, który całe życie przeżył z tymi samymi sąsiadami za oknem. A zwariował na starość. Reżyser z dużą czułością pokazuje, jak łatwo stać się we własnym otoczeniu "obcym".
"Duże zwierzę" (2000), reż. Jerzy Stuhr
Jest bardzo ciekawa nić, która łączy ważne filmy po 1989 roku. Reżyserzy przestrzegają, że miarą naszej demokracji jest stosunek do odmienności. Niezależnie czy tym innym jest chłopak po operacji rekonstrukcji twarzy, pływak odkrywający nieheteronormatywną tożsamość, dziewczyna z domu dziecka, wrażliwy nastolatek przenoszący swoje relacje międzyludzkie do sieci czy uchodźca przy granicy.
Ludzie kina odrabiają lekcję, o której wcześniej razem z socjologami, politykami, badaczami, zapomnieli. Do "wolności" dopisali już w wielu filmach "braterstwo / siostrzeństwo". Teraz upominają się o równość.