Artykuł

Robin z Hollywood

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Robin+z+Hollywood-106792
Życiorysy ludzi kina bywają niekiedy ciekawsze niż ich twórczość. Na  styku magii ekranu i prozy życia kryje się prawda o artyście. W dziale  "Persona" będziemy jej szukać – wytrwale, niczym Philip Marlowe i Fox  Mulder razem wzięci. 

W czasie niespełna czterdziestoletniej kariery intensywnie pracował na miano króla komedii. Jednak spod jowialnego oblicza mistrza improwizacji niejednokrotnie przebijała twarz wyjątkowo poważnego mężczyzny świadomego swych ograniczeń oraz słabości.

  

"Patch Adams"

Trudna do przyjęcia wiadomość o – potwierdzonym przez koronera – samobójstwie Robina Williamsa zelektryzowała (nie tylko) rzesze fanów 63-letniego artysty. Gwiazdy ekranu, przedstawiciele branży muzycznej, sportowcy oraz politycy (w tym prezydent Barack Obama) wyrazili za pomocą społecznościowych portali wyrazy współczucia rodzinie komika, jednogłośnie podkreślając jego unikalny talent, dzięki któremu bawił, wzruszał oraz niezawodnie znajdował drogę do serc milionów widzów na całym świecie.
 
Dla wielu amerykański aktor stanowił ucieleśnienie życiowego optymizmu, idealnie pasujące do jego pociesznej fizjonomii zawsze uśmiechniętego żartownisia, gościnnie gibającego się w teledysku do kawałka "Don’t Worry, Be Happy" z repertuaru Bobby’ego McFerrina. Równocześnie ten sam wesołek kilka lat temu przyznał w jednym z wywiadów, że możliwość bycia nieszczęśliwym również jest darem od losu. Ukrytym kosztem tego podarunku był w przypadku odtwórcy roli dorosłego Piotrusia Pana alkoholizm, niegdysiejsze uzależnienie od kokainy oraz silna depresja, towarzysząca zdiagnozowanej u aktora chorobie afektywnej dwubiegunowej.  

Facet nie z tej Ziemi

Robin McLaurin Williams (praprawnuk gubernatora Mississippi, senatora Anselma J. McLaurina) przyszedł na świat 21 lipca w 1951 roku w Chicago jako syn byłej modelki oraz menedżera w Ford Motor Company. Był cichym, nieśmiałym dzieckiem, który brak towarzyszy zabaw – dzieciaki z sąsiedztwa dopiekały mu z powodu jego tuszy – rekompensował ożywionymi rozmowami z wymyślonymi przyjaciółmi. Wtedy też odkrył w sobie talent do imitacji głosów, który z czasem stał się kluczowym elementem jego aktorskiej marki. W 1969 roku ukończył szkołę średnią w Larkspur (w opinii rówieśników uchodził za kolesia, który miał najmniejsze szanse na osiągnięcie życiowego sukcesu), kontynuując naukę na uczelni w Claremont, gdzie studiował nauki polityczne. Uczęszczał także do Marin College, regularnie występując na deskach szkolnego teatru. Smykałka do gry otworzyła mu w 1973 drzwi nowojorskiej akademii artystycznej Juilliard School, gdzie razem z Christopherem Reeve’em szlifował umiejętności pod okiem Johna Housemana. To właśnie ów scenarzysta i producent zasugerował Williamsowi, że powinien związać swoją przyszłość ze stand-upem. 

"Mork i Mindy"

Inspirując się scenicznym dorobkiem Jonathana Wintersa oraz Richarda Pryora, młody komediant sumiennie praktykował w nocnych klubach, zaliczając gościnne występy zarówno w programie Johnny’ego Carsona, jak i słynnym "Saturday Night Live". Nietuzinkowa osobowość długowłosego adepta zwróciła uwagę producenta Garry’ego Marshalla, który zaprosił artystę na casting do serialu "Happy Days". Kiedy Williams, poproszony o zajęcie miejsca, usiadł na krześle… głową, nikt nie miał wątpliwości, że będzie idealnym odtwórcą roli niesfornego kosmity o imieniu Mork. Entuzjastyczne przyjęcie postaci przez widzów zaowocowało powstaniem w 1978 spin-offu tego popularnego programu. Tym sposobem niedawny debiutant został wraz z Pam Dawber gwiazdą serii "Mork i Mindy", zdobywając w kolejnym roku swój pierwszy Złoty Glob. Sukcesywnie budując swoją markę w Hollywood, nie zapominał jednak o odpowiedzialności, jaką niesie ze sobą popularność. Stąd od 1986 roku, wraz z Whoopi Goldberg oraz Billym Crystalem (swoim ekranowym partnerem w "Dniu ojca" Ivana Reitmana), pełnił obowiązki gospodarza telewizyjnego show promującego działalność dobroczynnej organizacji non-profit Comic Relief. 

Wielka improwizacja

Nie ulega kwestii, że umiejętność gry bez scenariusza Williams doprowadził do rangi sztuki. W skryptach kolejnych sezonów "Mork i Mindy" pojawiały się puste kartki okraszone lakoniczną wzmianką "Robin tutaj wybucha". Żywiołowe audycje radiowe Adriana Cronauera, niepokornego bohatera "Good Morning, Vietnam" Barry’ego Levinsona niewiele miały wspólnego z tak zwaną prawdą historyczną, manifestowały jednak niesamowitą kreatywność aktora, który za swój popisowy występ otrzymał zasłużoną statuetkę Złotego Globu. Odziedziczając po Seanie Connerym rolę Króla Księżyca w "Przygodach barona Munchausena" Terry’ego Gilliama bawił jako wyjątkowo wygadany jegomość, którego powiedzonek na próżno szukać w oryginalnym scenariuszu. Warto wspomnieć, że na planie filmu zaprzyjaźnił się z Erikiem Idlem, który po latach przyznał, że Williams idealnie pasowałby do załogi Latającego Cyrku Monty Pythona. 

"Pani Doubtfire"

Jednak spontaniczne improwizacje Amerykanina chwilami mocno dawały się we znaki reżyserom. To z powodu nadmiernego "zaangażowania" aktora Spielbergowski "Hook" wypadł z wyścigu po nominację do Oscara w kategorii najlepszy scenariusz adaptowany. Na planie komedii "Pani Doubtfire" Chrisa Columbusa odtwórca tytułowej roli testował zarówno wiarygodność swojej charakteryzacji (zwieńczony pełnym sukcesem wypad do księgarni), jak i cierpliwość ekipy oraz producentów, do końca zastanawiających się jaką kategorię wiekową ostatecznie otrzyma powstające dzieło. Gwiazdor "Flubbera" Lesa Mayfielda nie lada kreatywnością wykazywał się także w ramach gościnnych występów w popularnych animacjach. Jego brawurowa interpretacja Dżinna w Disneyowskim "Aladynie" przeszła do historii między innymi dzięki improwizatorskiemu majstersztykowi Williamsa, który nagrał w studiu materiał trwający w sumie… 16 godzin. 

Ku pokrzepieniu serc

Mruczący pod nosem marynarz Popeye, wzruszający TS Garp, uwięziony w ciele czterdziestoletniego mężczyzny nastoletni Jack Powell, sympatyczny gej Armand Goldman czy tragicznie zmarły Chris Nielsen ratujący ukochaną z piekielnych czeluści to niektóre z wyjątkowych kreacji aktora, który – jak słusznie napisał na Twitterze Kevin Spacey – "zmuszał świat do śmiechu i myślenia". Robin Williams doskonale czuł się w filmowym mainstreamie (przygodowe "Jumanji" Joe Johnstona), ale także w bardziej kameralnych produkcjach, takich jak wojenna tragikomedia "Jakub kłamca" Petera Kassovitza. Do każdej z ról przygotowywał się z równym zapałem. Zanim wcielił się w postać Vladimira Ivanoffa, bohatera "Moskwy nad rzeką Hudson" Paula Mazursky’ego, przez miesiąc intensywnie uczył się rosyjskiego (opanował język w stopniu komunikatywnym) oraz gry na saksofonie (z zaskakująco dobrym efektem). 

Niczym niekonwencjonalny Patch Adams docierał do swoich pacjentów/widzów poprzez śmiech przekonując, że nawet w najczarniejszych godzinach nie warto tracić nadziei. Swoje posłannictwo realizował zresztą także poza sferą X muzy. W tydzień po feralnym upadku z konia sparaliżowanego Christophera Reeve’a odwiedził w szpitalu tajemniczy, mówiący z wyraźnym akcentem osobnik w stroju chirurga. Ku rosnącej konsternacji aktora zamaskowany osobnik upierał się, że musi zabrać nieszczęśnika na zabieg kolonoskopii. Dopiero po chwili legendarny odtwórca roli Superman rozpoznał w ekscentrycznym lekarzu swojego starego przyjaciela, wybuchając gromkim śmiechem. Robin Williams spełniał się także jako filantrop, aktywnie uczestniczącym w najróżniejszych akcjach charytatywnych. W ramach jednej z nich zaśpiewał cover Stonesów "It’s Only Rock & Roll". Dodajmy, że w wersji francuskojęzycznej. 

Człowiek, który (nie zawsze) się śmiał

Pomimo komediowego emploi, Williams już w latach osiemdziesiątych udowadniał, że z powodzeniem radzi sobie w bardziej poważnym repertuarze. Wystarczy wspomnieć świetną kreację w "Chwytaj dzień" Fieldera Cooka, adaptacji powieści Saula Bellowa, gdzie wcielił się postać komiwojażera trafiającego na życiowe rozdroże. Horacjańska sentencja carpe diem niezwykle bliska była także Johnowi Keatingowi, żywiołowemu nauczycielowi angielskiego ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" Petera Weira. Aktor przekonywał jako doktor Malcolm Sayer w "Przebudzeniach" Penny Marshall, jako opętany misją odnalezienia Świętego Graala bezdomny Parry w Gilliamowskim "Fisher King" oraz podróżujący przez stulecia Hector, bohater "Być człowiekiem" Billa Forsytha. Nie sposób odmówić mu pewnej maestrii w budowaniu profili jednostek pełnych chorobliwych obsesji, czego dobrym przykładem jest postać Waltera Fincha, autora kryminałów z "Bezsenności" Christophera Nolana czy pracującego w zakładzie fotograficznym Seymoura Parrisha z dreszczowca "Zdjęcie w godzinę" Marka Romanka

Pomimo kilku pierwszoplanowych nominacji do Nagrody Akademii Filmowej upragnioną statuetkę gwiazdor otrzymał za drugoplanową rolę psychologa Seana Maguire w "Buntowniku z wyboru" Gusa Van Santa. Także tę okoliczność skwitował z właściwym sobie humorem, wysyłając małą replikę Oscara do Peera Augustinski’ego (dubbingującego kwestie Williamsa w filmach dystrybuowanych w Niemczech), dziękując mu za uczynienie go sławnym w ojczyźnie Goethego. Równie interesująca jak aktorski dorobek nieodżałowanego komika jest lista dzieł, w których nie dane było mu wystąpić. Koło nosa przeszła mu rola w "Filadelfii" Jonathana Demme'a (etat otrzymał ostatecznie Denzel Washington), zaś napięty grafik nie pozwolił mu na wystąpienie w serialu "Star Trek: Następne pokolenie". Zanim od realizacji "Batman Forever" odsunięto Tima Burtona, Williams był poważnym kandydatem do roli Riddlera. Co ciekawe, kilka lat wcześniej przegrał z Jackiem Nicholsonem wyścig o rolę Jokera. Postać nemezis Mrocznego Rycerza była mu na tyle bliska, że kiedy Christopher Nolan przystępował do prac nad drugim segmentem swojej trylogii o obrońcy Gotham, aktor nie ukrywał, że bardzo chętnie stałby się częścią tej superprodukcji. Jednak i tym razem musiał obejść się smakiem. 

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów"

Spowiedź klauna

Nigdy nie zapominał o swoich artystycznych korzeniach, niezwykle ceniąc sobie występy przed żywą publicznością, jak chociażby wtedy, gdy w 1988 roku grał u boku Steve’a Martina w off-broadwayowskiej wersji "Czekając na Godota". Ale prawdziwą wolność i zawodową satysfakcję odnajdywał w stand-upie. Posługując się (między innymi) formułą tragikomicznego - rzecz jasna improwizowanego - strumienia świadomości, Williams bezkompromisowo rozprawiał się w swoich monologach z absurdami codzienności i ludzką głupotą, krytycznym okiem patrząc także (a może przede wszystkim) na samego siebie, otwarcie mówiąc o swoim alkoholizmie, doświadczeniach z narkotykami ("Kokaina jest sposobem, w jaki Bóg komunikuje Ci, że zarabiasz za dużo pieniędzy" – mawiał) oraz zmaganiach z powracającą depresją. 

Trzykrotnie żonaty gwiazdor "Najlepszego ojca świata" prywatnie był wielkim fanem gier komputerowych (jego córka odziedziczyła imię po księżniczce Zeldzie) oraz twórczości Isaaka Asimova. Gorąco kibicował rugbistom z nowozelandzkiej drużynie All Black, w wolnych chwilach ćwicząc kolarstwo razem z przyjacielem, Lancem Armstrongiem. Odtwórca tytułowej roli w "Człowieku roku" Barry’ego Levinsona aktywnie wspierał partię demokratów, głośno przeciwstawiając się wojnie w Iraku. Co nie zmienia faktu, że regularnie występował przed stacjonującymi w Afganistanie amerykańskimi żołnierzami. 

Zmarły 11 sierpnia artysta długo nie zwalniał tempa pracy, nawet wtedy, gdy w 2009 roku przeszedł zabieg wymiany zastawki aorty. W ubiegłym roku, po 31 latach, powrócił do telewizji jako gwiazda emitowanego przez stację CBS serialu "Przereklamowani", gdzie wcielił się w postać Simona Robertsa, nietuzinkowego szefa agencji reklamowej. Niestety, program zakończył żywot już po pierwszym sezonie. Na swoją premierę wciąż czeka kilka filmów z jego udziałem, jak chociażby trzecia część "Nocy w muzeum" Shawna Levy’ego (gdzie wcielał się w postać prezydenta Teddy’ego Roosevelta) oraz "Absolutely Anything" Terry’ego Jonesa, będące ostatnim "głosowym" projektem w dorobku Amerykanina. 

Kiedy gościł w talk-show "Za drzwiami Actors Studio", na pytanie gospodarza Jamesa Liptona o to, co by chciał usłyszeć od Boga, gdy trafi już do nieba, odpowiedział: "Jest miejsce z przodu", mając na myśli niebiański koncert Wolfganga Amadeusza Mozarta oraz Elvisa Presleya. Mam cichą nadzieję, że gdziekolwiek trafił niepokorny duch Robina Williamsa, znajduje się tam odpowiednie podium dla królów stand-upu. 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones