W Polsce od kilku lat ma miejsce kryzys mieszkaniowy. Przeludnienie w naszym kraju stanowi jedno z największych w Unii Europejskiej: ocenia się, że brakuje aż 1,5 miliona mieszkań. Choć kryzys dotyka nie tylko nas, lecz praktycznie wszystkie kraje członkowskie, to Polska stanowi niestety jeden z gorszych przypadków. Młodzi Europejczycy – a Polska niestety również pod tym względem plasuje się w niechlubnym czele – opuszczają domy coraz później, około 30 procent tzw. młodych dorosłych (25-34 lat) mieszka z rodzicami (kłaniam się). Rokrocznie ceny mieszkań wzrastają u nas o blisko 19 procent (najwyższy współczynnik w UE), a wzrost średniego wynagrodzenia – jakkolwiek wysoki – nie nadąża za tym trendem. I niestety nie wydaje się, by w najbliższym czasie sytuacja miała ulec poprawie. A że trwa ona już jakiś czas – a samo hasło "kryzys mieszkaniowy" coraz mocniej przebija się do medialnego mainstreamu – można więc zadać pytanie: jak na taki stan rzeczy reaguje polska kinematografia A.D. 2025? En masse – bez większego zainteresowania – czyli dokładnie tak samo, jak w przypadku innych społecznie palących tu i teraz, istotnych w odniesieniu do teraźniejszości problemów. Pisać o czymś, czego (praktycznie) nie ma, łatwo nie jest i chyba nie ma większego sensu. Jeśli kryzys mieszkaniowy to przemilczenie bądź brak przedstawienia. Dlatego dalej traktuję ten temat dość luźno: trochę jako metaforę – jeszcze bardziej jako symbol, ale przede wszystkim jako lejtmotyw, poprzez który unaoczniają się zarówno bolączki współczesnego polskiego kina, jak i – na szczęście – perspektywa na to, że – jeśli nie na rynku, to może chociaż na polu kina – sytuacja może ulec poprawie. IgnorancjaSonda: ilu z czytających jest albo dzieckiem szefa mafii zamkniętego w pudle, albo znało bądź zna kogoś takiego, albo po prostu uważa, że jest to całkiem niebanalny punkt wyjścia dla opowieści o rodzinie, wartościach i trudach dorastania? Znamy tę paletę barw, znamy to światło, znamy ten świat – ponurą, szarą rzeczywistość blokowisk; świat, do którego musimy podejść z należytą powagą, gdyż tragedia czyha za rogiem i inaczej po prostu nie wypada. Oglądając film "Brat" w reżyserii Macieja Sobieszczańskiego, przenosimy się w czasie: do przełomu wieków – okresu największej degrengolady w polskim kinie; z filmami typu "Tato" Ślesickiego i innymi popłuczynami po Kieślowskim. Wówczas byłby to film zwyczajnie przeciętny – czyli kiepski – dzisiaj jednak, poza byciem kiepskim, "Brat" oburza swoją ignorancją na jakikolwiek zewnętrzny kontekst, jakikolwiek świat z realnymi problemami realnych ludzi. "Brat"A może nie chodzi o dosłowność? Może to alegoria? W rzeczy samej, "Brat" jest resuscytacją konwencji przypowieści trzepakowej: tato za kratami, dwóch trudnych braci oraz zrozpaczona matka: dobra, kochająca, dlatego agresywna (wiecie, Państwo, taka przeciętna eksżona gangstera). Starszy z braci trenuje sport walki (mrok, ciemno, zuo), stąd w filmie kolejna z figur – nie ma tu postaci, są tylko figury – czyli ta Trenera. Jak na taki świat przystało, Trener jest typem surowym, ale jednak dobrym; wymagającym, lecz wyrozumiałym; w skrócie: prawilnym, starotestamentowym. Bo w życiu – jak i w polskim kinie – najważniejsze są wartości. Trener na moment zwiąże się z matką; wejdzie w rolę już nie tylko Boga, ale i Boga-Ojca – spróbuje ustawić chłopaków do pionu. Bezskutecznie... Chłopcy mają na tyle spaczony moralny ogląd świata (kradną), że nawet Trener się ich wyprze, a całość kulminuje w – obowiązkowej do odhaczenia – tragedii (ciemno, ciemno wszędzie, co to będzie). Na szczęście reżyser wie, że mrok też ma swoje granice – widzowie mogliby przestać cokolwiek widzieć! – więc koniec końców nie jest nawet tragicznie; jest wyłącznie dramatycznie. "Brat"A mieszkanie? Pojawia się w "Bracie" wątek możliwej wyprowadzki, ale spowodowany tym, że tato ma trudną przeszłość i może dobrze by było się od niego oderwać. Więc mieszkanie jest, i tyle. Tylko dobra brakuje (ewentualnie: Trenera)… InfantylizmPolska prowincjonalna dotknięta jest kryzysem mieszkaniowym w mniejszym stopniu niż większe aglomeracje. Przedstawienie na zasadzie "mieszkanie jest, i tyle" dziwić nie tylko nie musi, lecz może i nie powinno. Jednak i poza większymi aglomeracjami odnajdziemy wiele innych, choćby ekonomicznych problemów. "Ministranci" Piotra Domalewskiego próbują dotknąć właśnie takiego tematu: ubóstwa, biedy; a przynajmniej taką próbę reżyser imituje. W rzeczywistości nie opowiadają o żadnym ubóstwie – o żadnym, to znaczy żadnym jakkolwiek realnym – tylko o ubóstwie wypaczonym, gdyż z miejsca przefiltrowanym przez – bez zaskoczenia – pryzmat wartości, dobra i zła. "Ministranci"Jeśli jednak złem jest także infantylizm, to "Ministranci" nauki pobierali u najgorszych. To fajno-katolicka odmiana Kina Nowej Przygody – w stylu "Goonies" czy "E.T." – przedstawiająca historię czterech chłopców-urwisów (och!), ministrantów-raperów (proszę, nie!), dostrzegających zepsucie hierarchów Kościoła i postanawiających wykradać kościelne pieniądze, by następnie przekazywać je najuboższym. W jaki sposób bohaterowie stwierdzają, kto jest najbardziej potrzebujący, a kto nie? Nasi nicponie zakładają kamerkę w konfesjonale. Bo co by było, gdyby Kościół wrócił do korzeni, był dla ludzi, a nie przeciwko nim? Bo co by było, gdyby słowo Chrystusa wybrzmiało prawdziwie – Duch Święty przyjęty w sobie, w innym, wszędzie (hej, zarapujmy wszyscy razem!)? Odpowiedź jest prosta: ubóstwa by nie było. Ale ubóstwo jest. Wniosek? Za mało Chrystusa w Chrystusie, Chrystusa prawdziwego, tego sprzed narodzin Kościoła, sprzed Chrystusa – a nie polityki, nie myślenia strukturalnego, nie organizacji pomocy społecznej, nie tego wszystkiego, czego w Polsce brakowało, brakuje i brakować będzie po wieki wieków… Nie, to nie o to chodzi. Amen. "Ministranci" są przykładem dzieła, które próbując (w założeniu) coś "pokazać", owo coś zamiata pod dywan. W finale filmu dobro co prawda przegra – zwycięży zło, ministranci opuszczą Kościół – lecz jest to tylko porażka pozorna. Skoro jednak przegrani są de facto zwycięzcami (moralnymi), to pytanie, czy w takim świecie (czy w takim kinie) istnieje miejsce dla jakichś naprawdę, prawdziwie przegranych? Dla ludzi, którym z różnych przyczyn się nie udaje; ludzi z problemami, których być może nie da się rozwiązać? Moralną czy duchową wyższością człowiek się nie naje, a w domu bożym nie zamieszka. Lecz już lecą napisy końcowe, już niczego się nie dowiemy… "Ministranci"A przecież nie chodzi o apele rodem z PRL-owskich kronik... I przecież nikt nie liczy na polską wersję kina zaangażowanego rodem z lat 60. czy 70. (twórców takich jak np. Elio Petri czy Francesco Rosi)... Skoro jednak polscy reżyserzy tak kurczowo trzymają się (dość płaskiej) poetyki realizmu i starają się opowiadać o ludziach, to jak najbardziej powinniśmy oczekiwać czegoś poważniejszego. Dowodem na to, że jedno z drugim – problem i historia, przedstawienie i morał, fakty i wartości, powaga i lekkość – nie musi się wcale wykluczać, niech będzie chociażby filmografia Seana Bakera lub tegoroczny debiut jego wieloletniej producentki Shih-Ching Tsou – "Left-Handed Girl". W filmie Shih-Ching w tle mówi się o wielu sprawach: inflacja, niepewna przyszłość Tajwanu, prostytucja, patriarchat, a także kryzys mieszkaniowy, na tyle wyraźnie, by rzeczy spostrzec i na tyle subtelnie, by całość nie przyjęła formy socjologicznego raportu. Dlaczego? Gdyż w pierwszym rzędzie stoją tu postacie – z całym bagażem zmartwień i doświadczeń – a dopiero dalej całe, wynikające naturalnie z psychologii i konfliktów wewnątrz postaci i między nimi, znaczenie docelowe (morał, wyraz, sens). Niespodzianka? Nie wszystko okazuje się albo dobre, albo złe. WstrząsOdwrotnością strategii Domalewskiego – strategii negacji poprzez infantylizację – byłaby strategia behawioralna Wojciecha Smarzowskiego: strategia afektywnego rażenia. Nie brak, lecz nadmiar; nie niedoreprezentowanie, lecz nadreprezentacja i odkrycie. Perwersja Smarzowskiego zaszła już na tyle daleko – a osiąga stale zarówno finansowe, jak i salonowe potwierdzenie tego, by się nie zatrzymywać, by iść dalej – że w roku 2025 musi być dla nas oczywiste, iż Smarzowski zwyczajnie nie jest już w stanie nakręcić dobrego filmu. Nie oznacza to jednak, że niemożliwym jest rozróżnienie filmów gorszych od tych lepszych. Do tych ostatnich zaliczałby się "Dom dobry". "Dom dobry"Mimo że "Dom dobry" skupia się na problemie przemocy domowej, to – co ciekawe – punkt wyjścia zahacza o problem inny. Główną bohaterką filmu jest Gośka – digital nomad, dorabiająca nauczaniem angielskiego online – ponownie zamieszkująca u matki, zdecydowanie bardziej z przymusu finansowego niż z własnej woli (grana przez Agatę Kuleszę matka momentami osiąga wyżyny wulgarności rodem z "Takiego pięknego syna urodziłam" Marcina Koszałki). Choć sytuacja materialna nie jest ani jedynym, ani nawet głównym powodem przeprowadzki do jej przyszłego męża – oraz oprawcy – Grzegorza, to stanowi nie tylko istotny bodziec (po kolejnej serii bluzgów apodyktycznej matki Gośka pozostaje de facto bezdomna), ale i wpływa na całe dalsze, tragiczne losy bohaterki. Tylko tyle – i aż tyle. Powinno być ujmą dla reżyserów młodszego pokolenia to, że to ponad 60-letni Smarzowski jest w stanie przemycić do filmu wątek bliski realiom współczesnej egzystencji millenialsów (oraz pokoleń późniejszych). A że jest w stanie przemycić w sposób zaskakująco subtelny, pewnie jest kwestią tego, że jest to jedynie problem co najwyżej drugorzędny, stanowiący odleglejszy punkt krajo-obrazu malowanego przez reżysera "Drogówki" (ćwiczenie dla wyobraźni: film Smarzowskiego stricte na temat kryzysu mieszkaniowego). Na tych pierwszych kilkanaście minut filmu "Dom dobry" oddycha, czuć w nim jakąś świeżość. Jeszcze nie "dom dobry" – jeszcze nie polski dom, nie Polska jako dom utracony, ani żaden dom zły, a tym bardziej dom boży – żadnej koturnowej symboliki – nawet jeszcze nie Dom, lecz, po prostu, mieszkanie. "Dom dobry"Lecz to jedynie trik, manipulacja. Nauczeni wcześniejszymi filmami Smarzowskiego, mamy ten przywilej, by szybciej niż bohaterka zorientować się, że po raz kolejny padamy ofiarą przemocy. W naszym przypadku – przemocy obrazów. Dla mnie najbardziej symptomatycznym przejawem tego, jak Smarzowski pojmuje funkcję sztuki filmu względem problemów społecznych, byłby ten epizod "Domu dobrego", w którym Gośka – notorycznie bita, upokarzana i gwałcona przez męża – nareszcie otrzymuje jakąś namiastkę wsparcia w postaci organizacji pomocy kobiet. Gośka trafia na terapię grupową, przysłuchuje się historiom innych, również terroryzowanych przez swoich partnerów. My jednak nie mamy szansy usłyszeć niczego: słowne wyznania postaci Smarzowski woli zagłuszyć swoim ulubionym chwytem, kilkudziesięciosekundowym montażem-przebieżką przez najbardziej ordynarne, upokarzające i pełne okrucieństwa migawki z życia terroryzowanych przez ich partnerów kobiet. W tym momencie, to już nie tyle ukazanie cierpienia kobiet – już nawet nie epatowanie – co napierdalanie cierpieniem kobiet. Nie "spójrzcie", lecz "ja wam pokażę". I tego jednego Smarzowskiemu – temu Owsiakowi wśród reżyserów – odebrać nie można: że w ogóle pokazuje. W obliczu trwającej od dekad indolencji instytucji państwowych w zasadzie odbiera to głos zarzutom wysuwanym pod adresem filmu z poziomu artystycznego; zarzutom takim, jak choćby ten, że w "Domu dobrym" oglądamy nie tyle przedstawienie problemu, lecz pornografię "przedstawienia"...NadziejaDowodem tego, że polskie kino nie musi być ani mdłe, ani mdlące, że potrafi nie ignorować kontekstu, jednocześnie przedstawiając historie indywidualne czy intymne – bardziej codzienne i na pozór trywialne – jest film "Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej", debiutancki pełny metraż Emi Buchwald. "Nie ma duchów…" w ogóle jest potwierdzeniem, że "kino polskie może", na wielu poziomach. Może czerpać z poetyki realizmu magicznego (znanej z twórczości Apichatponga Weerasethakula): utrzymywać nad przedstawianą rzeczywistością aurę tajemniczej, nadprzyrodzonej obecności, a nawet wprowadzać postacie dosłownie z nadprzyrodzonego porządku (przy jednoczesnym utrzymywaniu realistycznej konwencji). Kino polskie może również kłaść nacisk na subiektywny charakter oglądanego świata i wyróżniać takie sfery, jak pamięć, odczucia czy intuicja. W poetyce Buchwald da się dostrzec – jeśli nie wpływy – to przynajmniej duchową więź z twórczością Alice Rohrwacher. Podobnie jak w "Nie ma duchów…", u włoskiej reżyserki to owo snujące się niewidzialne – głosy przeszłości, wyparte lęki – rozszczepia przedstawiany świat, sugerując jakąś lukę, jakieś niedopowiedzenie względem tego, co widzimy. "Nie ma duchów w domu na Dobrej"Okazuje się również, że polskie kino może w większym stopniu składać się z impresji, fragmentów – i może celować w próbę zapisu codzienności (mnie film Buchwald niósł przede wszystkim skojarzenia z jednym z przystępniejszych filmów Godarda: "Męski – żeński: 15 scen z życia"). Na "Nie ma duchów…" składa się z 12 rozdziałów, podczas których obserwujemy głównie codzienne zmagania czworga warszawskiego rodzeństwa z pokoleń Y oraz Z: najstarszej Jany, bliźniaków: Nastki i Franka, a także najmłodszego Benka. Na temat ich wcześniejszych losów nie dowiadujemy się prawie niczego. Są bohaterowie, jest rodzinne mieszkanie na Dobrej – już nie dom, lecz mieszkanie – i to na podstawie tego, co widzimy, szyjemy całość z porozrzucanych skrawków; podobnie jak bohaterowie, starając się nadać temu wszystkiemu jakąś ciągłość, jakiś sens. Wbrew tytułowi, w mieszkaniu na Dobrej pewnego ducha odnajdujemy, a splot obu – odbierającej dech i mowę istoty nadprzyrodzonej z domem, w którym rodzeństwo się wychowało, ale do którego zbyt często nie zagląda – przypadkowy oczywiście nie jest. "Nie ma duchów…" jest filmem nie tyle o niedojrzałości, co o problemach z niekończącym się dojrzewaniem. Bohaterowie są ciągle rozrywani przez problemy a to Franka, a to Nastki, a to Benka wynikające z problemów Franka, a to problemy Jany, próbującej ułożyć sobie jakoś samodzielne życie, lecz ciągle krążącej wokół problemów innych (oprócz problemów własnych). Jeśli w niektórych kreskówkach Cartoon Network rodzice występowali wyłącznie jako para nóg, to u Buchwald nawet nóg nie ma: o rodzicach jedynie się wspomina. Jak gdyby bez miejsca; wyrzuceni z gniazda na Dobrej – z odbierającym oddech, uciskającym lękiem – strachem zabierającym życie, które pozostało tam: w przeszłości, w dzieciństwie, we wspólnym pokoju. I może tu chodzić albo o lęk przed wyjściem na zewnątrz – z mieszkania – albo o lęk przed powrotem do niego i zmierzeniem się z tym, co utracone, a ukochane; co daje poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie je odbiera, gdyż już minęło. Film Buchwald nie jest filmem o kryzysie mieszkaniowym. Jeśli jest filmem o kryzysie, to o kryzysie duchowym (wiary, wyższego sensu) bądź egzystencjalnym (kryzysie braku osadzenia w świecie). Dodajmy do tego miasto stołeczne oraz stereotypowy obraz hipsterów – może to lekko odstraszać. I choć zarzuty o bananowość nie są totalnie od czapy, to ostatecznie Buchwald oderwana nie jest i najistotniejszy dla siebie motyw – bezdomność duchową – wygrywa, przybliżając mało uduchowione koleje losu bohaterów. A to łapiących się średnio pociągających fuch, by dorobić; a to poświęcających większość swojego życia dla wernisażu, z którego korzyści materialne powalające raczej nie będą; a to poświęcających kolejne godziny życia na kolejne – i kolejne – przeprowadzki. "Nie ma duchów w domu na Dobrej"Nie depcząc – nie ignorując ani nie negując przy tym całej reszty – Buchwald przede wszystkim stara się powiedzieć, że jakiekolwiek, lepsze czy gorsze, położenie materialne by nie było, istnieje także inna forma "przestrzeni", do której można się skierować. W finale filmu, w mieszkaniu na Dobrej, rodzeństwo zamyka się w mieszkaniu wewnątrz mieszkania – w namiocie rozstawionym w jednym z pokoi, wtulone w siebie i nareszcie ukojone, mające oparcie w sobie nawzajem, cokolwiek się wydarzy, gdy już wyjdą na zewnątrz. Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.